REKLAMA

„Ciemno, prawie noc” Borysa Lankosza nie zadowoli raczej fanów powieści Bator – recenzja filmu

Niewiele współczesnych polskich powieści doczekało się równie zróżnicowanych ocen co „Ciemno, prawie noc”. Jedni uważają książkę za arcydzieło, a inni oskarżają o estetykę godną harlequina. Podobne kontrowersje wywoła zapewne tegoroczna jej ekranizacja. „Ciemno, prawie noc” ma pomysł na siebie, ale czy odnosi sukces w jego realizacji?

ciemno, prawie noc recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Literacka Nagroda Nike rzadko rozbudza tak wielkie emocje jak przy okazji decyzji z 2013 roku. Laurem zwycięzcy została wówczas wyróżniona Joanna Bator za powieść „Ciemno, prawie noc”. Fabuła książki skupia się wokół reporterki Alicji Tabor, która powraca do rodzinnego Wałbrzycha, żeby zbadać sprawę zaginięć dzieci. Przy okazji natrafia jednak na niezwykle ważną historię ze swojego dzieciństwa. Mimo kontrowersji powieść odniosła finalnie nie tylko artystyczny, ale i finansowy sukces. A kilka lat później ogłoszono, że Borys Lankosz przygotuje jej kinową adaptację.

Dlaczego w ogóle wspominam o książce Bator? Choćby po to, żeby ostrzec wybierających się do kina fanów jej dzieła. „Ciemno, prawie noc” to ekranizacja, która bardzo swobodnie poczyna sobie z oryginalnym materiałem. Na papierze cała historia jest w zasadzie identyczna. W filmie również mamy do czynienia z porywaniem dzieci, reportażem Tabor, Kotojadami i XX-wieczną historią Zamku Książ. Wszystkie pozostałe wątki z powieści zostały jednak całkowicie wycięte ze scenariusza ekranizacji. Alicja nie spędza więc już nocy na przeglądaniu prawicowych forów i portali. A sam Wałbrzych został ograniczony do roli bezimiennego tła.

Należy pochwalić tę decyzję, choćby dlatego, że „Ciemno, prawie noc” Lankosza nie jest w żadnym razie realistyczną opowieścią a baśnią.

Alicja Tabor dosłownie wjeżdża do mrocznego tunelu na początku filmu, by po chwili wysiąść na ciemnym, pustym peronie i przejść do równie opuszczonego domu. Dla bohaterki to z jednej strony powrót do pojawiających się w krótkich retrospekcjach czasów dzieciństwa, a z drugiej wejście do mrocznego, pełnego magii miejsca. Podobnie jak w pierwotnych wersjach baśni brutalność i okrucieństwo ludzi nie zostają tu jednak zmniejszone (jak w filmach Disneya), a jeszcze dodatkowo podkręcone. Dlatego ta metaforyczna podróż Jasia i Małgosi, wyprawa Czerwonego Kapturka i poświęcenie Małej Syrenki kończą się w zdecydowanie ponury sposób.

Przez długi czas wydaje się, że ta niepokojąca, sprawie zbudowana atmosfera wystarczy, by „Ciemno, prawie noc” okazało się dobrym filmem. W pewnym momencie okazuje się jednak, że minęła już ponad godzina seansu, a w całej tej historii się de facto nic nie wydarzyło. Tempo prowadzenia akcji przez Lankosza, to jeden z największych problemów jego nowego obrazu. Film najpierw niemiłosiernie się wlecze, by później na kilkanaście minut niesamowicie przyspieszyć i pod koniec znowu zwolnić.

Zabrzmi to jak żart, ale „Ciemno, prawie noc” jest filmem z największą liczbą mini-zakończeń od czasu „Powrotu Króla”.

Lankosz najpierw nie potrafi przez długi czas wyprowadzić filmu z przydługiego wprowadzenia (i masy retrospekcji), a potem zamyka poszczególne wątki z wprawnością drwala rzeźbiącego figurki za pomocą siekiery. Wraz z kolejnymi minutami coraz wyraźniejsze stają się też olbrzymie dziury fabularne. Dziesiątki postaci z książki pojawiają się i znikają, by więcej nie zagościć na ekranie. Para scenarzystów słusznie postanowiła ograniczyć liczbę wątków, ale zostawiła na ich miejscu mnóstwo luk i brudów. Całej tej historii nie udało się im na nowo zszyć, przez co sprawa zaginięć dzieci zostaje rozwiązana w sposób wręcz absurdalnie nagły i nieumiejętny.

ciemno, prawie noc recenzja

Trudno też powiedzieć, by swoimi kreacjami w szczególnie pozytywny sposób wyróżniali się aktorzy. Magdalena Cielecka, Marcin Dorociński, Jerzy Trela czy Piotr Fronczewski grają poprawnie, ale bez błysku. Choć w większości grają dosyć płaskie i jednowymiarowe postaci, więc trudno ich za to winić. Alicja Tabor w wersji Lankosza pozbawiona zostaje całej tej harlequinowej otoczki, która była silnie zaakcentowana w powieści. W zamian za to nie daje jej jednak żadnych cech charakterystycznych czy szczególnych motywacji. Bohaterka jest dla widzów białą kartką na początku filmu i taka też zostaje do końca.

REKLAMA

Można żałować, że „Ciemno, prawie noc” w ostatecznym rozrachunku okazuje się porażką. Wyraźnie czuć tu pomysł, którego nie udało się sprawie zrealizować.

Produkcja jest naprawdę klimatyczna, w dużej mierze dzięki sprawnym zdjęciom Marcina Koszałki. Nie mamy tu do czynienia z filmem, który mógłby się pochwalić efektownymi ujęciami, ale ta historia wcale ich nie potrzebowała. Koszałce dzięki doborowi kolorów udaje się za to stworzyć iluzję baśniowości i pewnego niedopowiedzenia. „Ciemno, prawie noc” zostaje jednak pogrążone w nadmiarze fabularnych zmian i niewystarczająco zarysowanych bohaterów. Oczywiście, lepiej mieć ambicje i ponieść porażkę niż stworzyć kolejny słaby odautorski thriller, jakich mnóstwo na rynku. Mam jednak wątpliwości, czy ta myśl pocieszy widzów filmu Lankosza.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA