REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

"Czerwone maki" pakują widza na minę. To polskie kino wojenne najgorszego sortu

W jednej ze scen "Czerwonych maków" słyszymy, jak przez radio pada: "co się dzieje? Odbiór". Dobre pytanie. Sam je sobie zadawałem podczas seansu. Jako widz chciałbym bowiem wiedzieć, co się dzieje. Odbiór, twórcy, odbiór! Cisza w eterze.

05.04.2024
20:19
czerwone maki recenzja premiera opinie
REKLAMA

"Czerwone maki" szybko zacierają dobre wrażenie po całkiem udanym prologu. Film zaczyna się jak polski "Indiana Jones". Oto Jędrek kradnie leki ze szpitala, jak później twierdzi, dla siostry. Zostaje jednak przyłapany. Przed ucięciem ręki ze strony Irańczyków ratują go polscy żołnierze. Świetnie, kino wojennej przygody w rodzimym wydaniu. Jak się jednak zaraz okazuje, głównemu bohaterowi, temu zbójowi o złotym sercu, który ciągle głosi antywojenne manifesty, twórcy zamierzają wbić do głowy patriotyczne wartości. Na siłę, bo przecież mamy przede wszystkim do czynienia z polskim kinem historycznym. Tym najgorszego sortu.

"Czerwone maki" to film tak patriotyczny, że aż boli. Dzieciak nie chce tabliczki czekolady od żołnierza, bo woli naszywkę orzełka. Jakiś facet na drugim planie zrywa sobie gips z ręki, bo tak rwie się do walki. To ostatnie okazuje się nawet zabawne, ale chyba nie o taki efekt twórcom chodziło, skoro pokazują to w zwolnionym tempie. Wskazują na to też pompatyczne dialogi, które mają podkreślać, jak to Polska jest Chrystusem narodów. Dowódcy stoją przy makietach włoskich wzgórz i omawiają strategię. Chcą je zdobyć, chociaż przecież wcześniej nie udało się to alianckim oddziałom. Przerzucają się pomysłami, planują, kombinują, może to wzgórze od tyłu, żeby Niemcy nas nie ostrzelali, może z tej strony odciągniemy ogień nieprzyjaciela, może pancernych tędy wprowadzić. I tak w nieskończoność. Nic to tak widzom nie mówi. Może co najwyżej zanudzić.

REKLAMA

Czerwone maki - recenzja polskiego filmu

Kiedy żołnierze szykują się do, jak wszystko wskazuje, samobójczej próby zdobycia Monte Cassino, Jędrek żyje spokojnie na prowincji. Wojna go nie interesuje. Interesuje go tylko, jak zdobyć serce sanitariuszki Poli. Kradnie nawet dla niej pozytywkę, żeby dać jej w prezencie na urodziny. Ale ona jest już z oficerem, któremu główny bohater na dzień dobry daje w mordę. Za to idzie do więzienia. Wraz ze swoim niedźwiedziem. I nie interesuje mnie, czy ten misiek jest prawdziwy, czy został wygenerowany komputerowo, czy trochę tak, trochę tak. To najlepiej napisana i zagrana postać w całym filmie.

Czerwone maki - premiera - recenzja

Stojący za kamerą Krzysztof Łukaszewicz próbuje tu być rozrywkowy, ale idzie mu to gorzej niż w "Raporcie Pileckiego". Dwoi się i troi, aby "Czerwone maki" choć trochę przypominały prawdziwy film. W parze z trójkątem miłosnym dostajemy opowieść o braterskim konflikcie, bo przecież brat Jędrka jest rotmistrzem. Próbuje przemówić mu do rozsądku, pokazać czemu walka z Niemcami jest racją polskiego stanu. To samo zresztą robi mentor głównego bohatera, dziennikarz wojenny. Razem plączą się gdzieś w okolicach frontu, pstrykając zdjęcia żołnierzom. Po co? "Żeby nikt o nich nie zapomniał" - redaktor mówi w jednej ze scen. Wszystko musi bowiem zostać wyłożone nam wprost. Produkcja okazuje się przez to subtelna niczym czołg.

Łukaszewicz wali do nas z potężnego kalibru, wchodząc jednocześnie na wszystkie miny polskiego kina historycznego. "Czerwone maki" to w pierwszej kolejności lektura szkolna. Potem jest filmem wojennym. To w końcu pierwsza produkcja o bohaterskim zwycięstwie Polaków. Superprodukcja należałoby dodać, bo w zamyśle była pewnie spektakularna. Drugą połowę w dużej mierze wypełniają sceny batalistyczne. Kiedy zobaczycie pierwszą z nich, powstrzymajcie się od skojarzeń z "Szeregowcem Ryanem". Kamera co prawda trzęsie się na wszystkie strony, montaż jest dynamiczny, świst kul i huk wybuchów ma nas osaczać, ale ciężaru tych walk nie poczujecie. Podczas gdy dowódcy palą papierosy i proszą Anglików o pomoc, żołnierze strzelają do niewidzialnych Niemców i mówią, jak im ciężko.

Więcej o polskich filmach poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Łatwo się w "Czerwonych makach" pogubić. To produkcja, która rozpada się na każdym kroku. Jest nieporadna i nieudolna. Być może dlatego twórcy zdecydowali się zakończyć ją planszą z napisem, że w bitwie o Monte Cassino Polacy odnieśli zwycięstwo. Dzięki za informację. Ale czy nie lepiej było zrobić o tym dobry film?

"Czerwone maki" już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA