Głupio się przyznawać, ale moją ulubioną grą mobilną zostało… nowe Candy Crush Jelly Saga
Olbrzymie, otwarte światy. Przepiękna, fotorealistyczna grafika. Skomplikowane mechanizmy rozgrywki. Doszlifowana walka i rozbudowany komponent wieloosobowy. Jako gracze, stykamy się z tym wszystkim na co dzień. Tego wszystkiego brakuje drobnej grze mobilnej Candy Crush Jelly Saga. A jednak, nie potrafię przestać w nią grać.
Gardzę produkcjami Free2Play, również na Androidzie. Zawsze wychodziłem z założenia, że wolę zapłacić te kilka – kilkanaście złotych i cieszyć się dopracowaną, relatywnie rozbudowaną produkcją. Hitman GO, Lara Croft GO, Monument Valley, Castle of Illusion, X-COM: Enemy Within to wszystko świetne produkcje mobilne, bez dwóch zdań warte swojej ceny.
Gdy przeglądając Google Play zobaczyłem nowe Candy Crush Jelly Saga, naturalnie wykrzywiłem się w grymasie obrzydzenia.
Darmową aplikację zainstalowałem tylko po to, aby być na bieżąco z mechanizmami wyciągania prawdziwych pieniędzy od graczy bawiących się z „bezpłatnymi” produkcjami. No więc rozegrałem pierwszą planszę. Drugą. Trzecią. Dziesiątą. Skończyły mi się życia, Mogłem o nie poprosić internetowych nieznajomych, pomęczyć kolegów na Facebooku, albo cierpliwie poczekać na odnowienie.
Oczywiście była również czwarta opcja, oparta na kupnie specjalnej waluty za prawdziwą gotówkę. Mimo wszystko, spodziewałem się czegoś znacznie gorszego i bardziej bezczelnego. Wzruszając ramionami, rzuciłem smartfon w kąt i zapomniałem o całej sprawie. Do późnego wieczoru. Kładąc się do łóżka, znowu mi się przypomniało, że zainstalowałem Candy Crush Jelly Saga.
Szybka partyjka przed snem. Kolejna. Jeszcze jedna i jeszcze raz. Zacząłem doceniać prostotę stojącą za Candy Crush i rozumieć fenomen tego tytułu. Łączenie kolorowych cukierków w grupy było proste, ale nie nurzące. Kolejne plansze potęgowały wyzwania i wprowadzały nowe tryby. Nim się obejrzałem, o tytułową galaretkę walczyłem z komputerowymi przeciwnikami i ścigałem piankowe węże (!?), schowane pod powierzchnią kolorowych cuksów.
Pierwsza w nocy. Zły na siebie, położyłem smartfon na nocnej szafce, licząc pozostałe godziny snu, jakie mi zostały. Chyba niezbyt uczę się jednak na błędach, bo dzień później zrobiłem to samo. W kolejny dzień ponownie. Candy Crush Jelly Saga stało się moim rytuałem, tak jak mycie zębów czy telefon do rodziny. Grałem (i gram!) codziennie, mniej więcej o tej samej porze. Co najbardziej zaskakujące, prosta gra mobilna wciąż mi się nie znudziła.
Sam się sobie dziwię, że dałem się zapakować w takie bagno. Z tyloma fantastycznymi produkcjami w pamięci komputera i na stacjonarnej konsoli, męczę wzrok przy jakichś kolorowych smakołykach. Mimo wszystko, jestem w stanie zrozumieć fenomen stojący za Candy Crush. To naprawdę wciąga. Z kolei ogromna uniwersalność rozgrywki sprawia, że łączyć cukierki może w zasadzie każdy – osoby starsze, młodsze, chłopcy, dziewczynki, dojrzałe kobiety jadące komunikacją miejską… nie znasz dnia ani godziny, kiedy padnie na ciebie.