The Weeknd nic nie musi - jest jednym z najpopularniejszych współczesnych muzyków na świecie, zapewne ma wszystko. Jakiś czas temu postanowił zwrócić się w stronę kariery aktorskiej. Pierwsze podejście, serial "The Idol" było wielopoziomową porażką - zwłaszcza, jeśli chodzi o aktorski występ artysty na małym ekranie. "Hurry Up Tomorrow" jawiło się zatem jako szansa na odzyskanie przychylności widzów. Jak wyszło?
OCENA

O ile częściej słucham nieco starszej muzyki niż współczesnej, o tyle z Ablem Tesfayem aka The Weekndem jako muzykiem mam całkiem niezłą relację. Charakterystyczny głos, całkiem dobre teksty, wizualny magnetyzm aranżacji piosenek - chłop zdecydowanie mnie do siebie pod tym kątem przekonał. Nie on pierwszy i nie ostatni w branży zapragnął wypłynąć na inne artystyczne wody - te jednak póki co okazały się dla niego dość burzliwe. Jego rola Tedrosa okazała się wybitnie drewniana i jeszcze gorzej napisana (także przez samego Tesfaye), zaś sam serial obrósł negatywnymi doniesieniami na temat fabularnego kierunku wymuszanego przez The Weeknda, będącego naraz współscenarzystą i producentem wykonawczym.
Hurry Up Tumorrow, czyli Lynch z Temu
Głównym bohaterem historii opowiedzianej w filmie jest Abel (Abel Tesfaye we własnej osobie) - niezwykle popularny artysta. Zmaga się on z coraz bardziej kruszejącą psychiką, skutkującą wątpieniem w siebie, usilnie zwalczanym przez menedżera i przyjaciela zarazem, Lee (Barry Keoghan). W trakcie jednego z koncertów dochodzi do tego, czego się spodziewał od jakiegoś czasu - traci głos. Spanikowany ucieka, po czym natrafia na dostrzeżoną wcześniej Ani (Jenna Ortega). Spędzony razem czas okaże się drogą do jądra własnej ciemności.
Podobnie jak w przypadku wspominanego już "The Idol", Tesfaye jest multipostacią tego projektu - główny aktor, autor ścieżki dźwiękowej, scenarzysta, producent. Człowiek orkiestra, chciałoby się powiedzieć. Niestety gra ona bardzo, ale to bardzo nierówno. Największą, a zarazem najbardziej rzucającą się w oczy wadą "Hurry Up Tomorrow" jest jego scenariusz. Choć ten film w dość jasny sposób jest zrobiony przez osobisty pryzmat The Weeknda, niewątpliwie umiejącego pisać dobrą muzykę, nie przekłada się to w żaden ciekawszy sposób na scenariusz - mamy do czynienia z tysięcznie powtórzonym motywem artysty umęczonego, za którego twórczością stoją niezaleczone rany, własny toksycyzm i autodestrukcja. Nihil novi, a co najgorsze, w tej historii naprawdę był potencjał. Utrata najcenniejszego instrumentu artysty, jego ciemna strona, sława okupiona połamaną psychiką, złota klatka - to tematy uniwersalne w przypadku tego typu kina. Cały potencjał na ciekawą ich eksplorację ulatuje i ugina się pod ciężarem nieznośnego, gigantycznego samouwielbienia The Weeknda, bo ciężko inaczej odczytać ton tej historii. Gdyby porównać na tym poziomie "Hurry Up Tomorrow" i również poruszającego się w tematyce rozliczenia z własną karierą i pełnym mroku życiem "Better Mana", pomiędzy tymi filmami jest przepaść. Na niekorzyść pierwszego.
W drugim akcie ma miejsce jeden z najgorszych momentów tego filmu - boleśnie pretensjonalna quasi-analiza tekstów piosenek Tesfayego. Zamiast ciekawej dekonstrukcji jest cringe i grymas na twarzy. Ta scena jest kilkuminutowym podsumowaniem tego, co jest jednym z największych problemów filmu - nachalna autopromocja muzyki The Weeknda, zastępująca kreatywność scenariusza. Co ciekawe, równocześnie w tej scenie, która dosadnie razi egocentryzmem muzyka, Jenna Ortega ma swój najlepszy aktorsko moment jako młode, współczesne wcielenie Kathy Bates z "Misery" - obie postacie łączy bezgraniczna wiara w to, że wiedzą wszystko o swoim obiekcie zainteresowania i są tymi jedynymi, z którymi może być w pełni szczery.
Jest jednak coś, co niepodważalnie udało się ekipie tworzącej ten film. Trey Edward Shults to reżyser, który zdecydowanie nie jest amatorem, o czym świadczą chociażby jego udane "Fale" czy horror "To przychodzi po zmroku". W przypadku "Hurry Up Tomorrow" zdaje się mocno inspirować kinem spod znaku Davida Lyncha i Gaspara Noego. Wizualna strona filmu nierzadko służy za podkładkę do pretensjonalnej treści, ale nie sposób Shultsowi i spółce odmówić spójnej dla oka wizji. Mamy do czynienia z bardzo silnym klimatem sennego koszmaru, który zdecydowanie potrafi się udzielić. Reżyserowi dobrze idzie w roli powodującego epilepsję sztukmistrza, horrorowe inklinacje mu wychodzą, słowem - choć jest to Lynch z Temu, na poziomie technicznym jest to bardzo porządnie zrealizowany film.
Tym bardziej szkoda, że na poziomie treści "Hurry Up Tomorrow" okazuje się średniakiem. Cierpi na tym również obsada. The Weeknd zrobił zaskakujący progres względem swoich żałosnych występów w "The Idol". Dalej nie ma mowy o wielkim aktorstwie w jego wykonaniu, ale pomijając pojedyncze momenty, autokreacja umęczonego i pogrążającego się w obłędzie artysty wyszła mu ponadprzeciętnie. Wrogiem jego, Jenny Ortegi i Barry'ego Keoghana jest scenariusz, który nie pozwala rozwinąć ich postaci w wystarczającym stopniu. Lepiej udaje się wykaraskać z tych kłopotów Ortedze jako młodej i nie mniej autodestrukcyjnej femme fatale, zaś charyzmatyczny jak zwykle Keoghan jest ofiarą krótkiego czasu ekranowego. Film za mało eksploruje relację artysty z menadżerem, za krótko trzyma Abla i Ani razem byśmy uwierzyli w ich jakiekolwiek "pokrewieństwo dusz" i za rzadko sygnalizuje związkową toksyczność głównego bohatera.
"Hurry Up Tomorrow" zapewne miał być osobistą spowiedzią The Weeknda przed całym światem, ubraną w surrealistyczne, oniryczne tony opowieścią o autodestrukcji. Choć w ambicje do opowiedzenia tego tematu w angażujący sposób nie wątpię, wykonanie finalnie rozczarowuje. Ten film to efekt ego i próżności Abla Tesfaye, która skutecznie zgniotła potencjał opowieści i osłabiła warsztat aktorów biorących w niej udział.
Więcej najnowszych informacji ze świata kina przeczytacie na Spider's Web: