REKLAMA

„Instytut” to dzieło podobne do „Podpalaczki” i „To”. Stephen King wciąż pisze świetnie

Stephen King w ostatnim czasie zdominował telewizję i kino, dzięki licznym adaptacjom jego dzieł. Ale pisarz nie zrezygnował też z podbijania list bestsellerów. Jego najnowsza powieść pt. „Instytut” ma wszelkie predyspozycje, żeby stać się sprzedażowym hitem. To książka idealnie skrojona pod czytelnika Kinga, nawet jeśli nie brak jej problemów.

instytut książka
REKLAMA
REKLAMA

Na temat twórczości Stephena Kinga napisano już tyle, że nie ma wielkiego sensu silić się na wielkie biograficzne podsumowania jego dokonań. Twórca „Carrie” i „Lśnienia” na wiele lat zdominował świat amerykańskich horrorów, a jednocześnie nigdy nie dał się zaszufladkować jako twórca tylko jednego gatunku. Stosunkowo duża pisarska płodność dostarczyła mu milionów dolarów, ale też utrudniła krytykom i czytelnikom jednoznaczną ocenę jego prozy.

W ostatnich dekadach King coraz częściej potrafił się powtarzać, a ponieważ jego książki zawsze dawały gwarancję dużego zarobku, to wydawnictwa nie oponowały nawet, jeśli dana powieść stała na niższym poziomie niż standardowe dzieło mistrza horroru. „Instytut” jest w tym sensie bardzo ciekawym przypadkiem, bo najświeższe literackie dzieło Stephena Kinga z jednej strony wykorzystuje część tych słabości jako siłę, a z drugiej jeszcze mocniej prosi się na olbrzymie poprawki redakcyjne niż „Joyland” czy „Doktor Sen”.

„Instytut” opowiada historię Luke'a Ellisa i innych dzieci obdarzonych nadprzyrodzonymi zdolnościami zamkniętych w tytułowej placówce.

instytut książka class="wp-image-325476"

Dwunastoletni chłopiec jest niezwykłym geniuszem, który dzięki wsparciu kochających rodziców i finansowej pomocy szkoły dla uzdolnionych dzieci przystępuje do egzaminów na MIT i Emerson College, gdzie chce studiować jednocześnie. O jego wielkiej inteligencji wiedzą wszyscy znajomi, ale nikt poza najbliższą rodziną nie wie, że Luke ma też słabe zdolności telekinetyczne. Niestety, o jego umiejętnościach dowiadują się pracownicy tajemniczego Instytutu, którzy porywają chłopca i zabijają jego rodziców. Od tego momentu Ellis zostaje zmuszony do wspólnego życia z innymi dziećmi o podobnych mocach.

Od tego miejsca „Instytut” Kinga zaczyna przypominać połączenie kilku jego wcześniejszych dzieł. To po części „Podpalaczka”, trochę „To”, a nie brak tu też podobnych motywów, co w opowiadaniu „Ciało” ze słynnego zbioru „Cztery pory roku”. Amerykański pisarz po raz kolejny zestawia więc niewinność dzieciństwa, ciekawość dorastania i moralną obojętność dorosłości. Członkowie Instytutu bez litości wykorzystują młodych ludzi, żeby osiągnąć cel tak oderwany od rzeczywistości, że nawet oni sami nie potrafią go wytłumaczyć. Nie brak wśród nich zresztą sadystów, którzy nie potrzebują racjonalnych powodów, żeby znęcać się i torturować dzieci. Co w połączeniu z niezwykłym intelektem i radami poznanych w zamknięciu przyjaciół każe Lukowi uciec z Instytutu.

Stephen King wciąż może się pochwalić bardzo sprawnym piórem. „Instytut” w żadnym momencie nie nudzi, choć sama akcja posuwa się do przodu bardzo wolno.

Czytelnicy zaznajomieni z popkulturą znajdą tu szczególnie dużo smaczków i rozmaitych odniesień, które od zawsze charakteryzowały Kinga. Podobnie jak jego szacunek dla twardych Amerykanów żyjących w trudnych warunkach w małych miasteczkach rozsianych po całym kraju. Jednocześnie pisarz nawet nie stara się powiedzieć czegokolwiek ciekawego na temat oprawców z Instytutu. Każdy z antagonistów w powieści jest absolutnie nieinteresujący i pozbawiony głębi. Ale to samo można było powiedzieć na temat dorosłych z „To” i innych jego dzieł, które czytelnicy śledzą głównie z perspektywy dzieci.

instytut książka class="wp-image-325479"
Foto: „Instytut” Wydawnictwo Albatros

Zresztą wiele osób, czytając „Instytut”, będzie miało silne skojarzenia z jeszcze innym dziełem - serialem „Stranger Things”. Powieść Kinga momentami wygląda jak dzieło Netfliksa przerabiające motywy z twórczości Kinga. Osobiście uważam, że ta nostalgiczna droga prowadzi popkulturę w stronę zamkniętego koła, ale akurat przy okazji omawianej lektury nie przeszkadza to jakoś szczególnie. Zadowoleni powinni być zwłaszcza fani prozy tego twórcy, pod których „Instytut” jest skrojony. Przeciętny czytelnik znajdzie tu zbyt mało oryginalnych pomysłów i nietypowych motywów.

Trzeba też otwarcie powiedzieć, że najnowsza powieść Kinga po raz kolejny prosi się o olbrzymie korekty redakcyjne. Jest zdecydowania zbyt długa w stosunku do tego, co ma do powiedzenia. W wielu momentach pisarz powtarza po raz kolejny te same informacje i nie do końca świadomie powtarza sceny. W powieści o takiej tematyce ważne jest oddanie poczucia beznadziei, zamknięcia i repetycji, ale dzięki mniejszej liczbie stron można było to osiągnąć nie tylko szybciej, ale i dosadniej.

REKLAMA

Najlepiej o całej sytuacji świadczy sprawa wstępu. Bohaterem zajmującego ponad czterdzieści stron progu nie jest Luke Ellis, a zupełnie inny mężczyzna, który na karty powieści powraca po kilkuset stronach. U każdego innego twórcy zostałoby to uznane za niewybaczalny błąd w sztuce, bo część czytelników w trakcie lektury zapomni wręcz, o kogo chodzi.

Ale u Kinga takie rzeczy niestety przechodzą bez zająknięcia wydawnictwa. Ze szkodą dla czytelników.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA