Yeezus spowiła aura tajemniczości. Nikt nic nie wiedział, nie słyszał (oprócz live w SNL) aż do dzisiaj. Kanye tłumaczył się, że jego twórczość przemówi sama za siebie i postanowił przy promocji albumu powstrzymać się od wypuszczania singli. Czy miał rację?
Produkcyjnie rzecz ujmując Yeezus jest genialną płytą, brzmienie jest tak głębokie i soczyste, że podczas 40 minut słuchania miałem wrażenie, że materiał jest nagrywany przy mnie w studio, a ja siedzę przed monitorami odsłuchowymi. I nie ma w tym nic dziwnego skoro przy powstawaniu płyty swoją rękę przyłożyli panowie z Daft Punk i Rick Rubin.
Nie trudno zauważyć, że płyta brzmi dużo bardziej elektronicznie niż poprzedniczki. Praktycznie na każdym kroku spotykamy przesterowane basy i ciężkie syntezatorowe leady. Do tego wszystkie miksy są bardzo ciasno upakowane. Nie znajdziemy zbyt dużo przestrzeni i pogłosu. Za to na pewno usłyszymy mocne i proste rytmicznie beaty jak w Black Skinhead.
Przy Yeezus ciężko nie wspomnieć o lirycznej warstwie płyty. Po raz pierwszy chyba słyszę Kanye opowiadającego o czymś ważnym. Na chwilę raper zamienia się w socjologa i relacjonuje swoje doświadczenia i obserwacje, zwracając uwagę na problem współczesnego rasizmu i konsumpcjonizmu. I szczerze mówiąc lepiej by było, gdyby dał sobie spokój z amatorską socjologią. Słyszymy takie banały, że aż w brzuchu skręca. Starając się wpleść patos w swoje teksty, naraża się tylko na śmieszność. Bo jaki sens ma linijka:
Fuck you and your corporation
Y'all niggas can't control me
I know that we the new slaves
skoro widzimy go obwieszonego złotem w ubraniach znanych projektantów? Takimi zwrotkami, mainstreamowy raper na pewno nikogo nie zmusi do chwili refleksji. Na koniec piosenki czeka na nas pozytywna niespodzianka. Otóż w outro udziela się Frank Ocean, a w tle słyszymy sampel z piosenki Dziewczyna O Perłowych Włosach zespołu Omega. Oczywiście Kanye dorzucił swoje trzy grosze wykonując część partii wokalnych.
Na całe szczęście nie używa tak dużo Auto-tune’a jak można by się po nim spodziewać. Jedynie Blood On The Leaves serwuje nam pokłady modulowanego głosu mierzalne tylko skalą T-Paina. Trochę szkoda szczerze mówiąc, bo gdyby w tym momencie Kanye odpuścił sobie śpiewanie (a tym bardziej wokalizę) i tylko rapował, Blood On The Leaves byłoby dużo lepsze.
Chociaż z Guilt Trip historia się powtarza, to tutaj „śpiewanie”, aż tak bardzo nie przeszkadza. Chwytliwy hook z rytmicznie powtarzaną frazą: All dem a gwaan dem a dem a dem a gwaan oraz przemykające smyczki z fortepianem dużo bardziej przykuwają uwagę. Na koniec pojawia się Kid Cudi, rozwiewając wszelkie wątpliwości, który utwór na płycie zasługuje na złotą koronę.
Poza wspomnianymi wcześniej podniosłymi zwrotkami, reszta płyty obfituje w egocentryczny tekst. Chyba nikogo nie zaskoczą trochę bufoniaste słowa jak w Send It Up:
She say "Can you get my friends in the club?"
I say "Can you get my Benz in the club?"
If not, treat your friends like my Benz
albo
This Is The Greates Shit in the club
Since In The Club
Szkoda tylko, że Send It Up w żadnym wypadku nie nadaje się do słuchania w klubie czy na jakiejkolwiek imprezie. Powtarzający się motyw w tle, brzmiący jak zacięta syrena, nie pozwala na takie zabawy. Co więcej, jest to najbardziej irytujący utwór na płycie. Ciężko jest przebrnąć przez te trzy minuty bez przewijania. Na całe szczęście później przychodzi Bound 2 (z wokalem Charliego Wilsona), który jest jako jedyny płycie osadzony w oldschoolowym rapie i soulu. Całkiem miła odmiana na pożegnanie.
Jeżeli miałbym wskazać najsłabszy punkt płyty, to jest nim… Kanye West. Który bez wątpienia jest świetnym producentem, ale nie raperem. Sądzę, że teksty (po małej zmianie) znacznie lepiej by brzmiały w ustach, np. Kid Cudi’ego. Za to szerokie eksperymenty z elektroniką opłaciły się. Płyta brzmi naprawdę świetnie. Może podczas pierwszego odsłuchania trochę odstrasza swoją dusznością, ale im dalej tym jest tylko lepiej. Teraz wiem, dlaczego niedane nam było usłyszeć żadnego singla. Powód jest prosty, pojedynczo piosenki nie bronią się, ale sklejone w cały album, jak najbardziej tak. Kanye West miał rację przyjmując strategię ciszy w eterze.