REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Disney raz jeszcze przeniósł na ekrany tę atrakcję z parku rozrywki. Wyszło znacznie lepiej

"Nawiedzony dwór" Justina Simiena to nowy familijny film Disneya - remake inspirowanego atrakcją z parku rozrywki obrazu z 2003 roku. Drugie podejście do tematu przyniosło ciekawszy efekt: nowa wersja okazała się - na szczęście! - znacznie, znacznie lepsza od oryginału.

30.07.2023
10:48
nawiedzony dwór 2023 film opinie recenzja disney
REKLAMA

"Nawiedzony dwór" to jeden z wielu filmów Disneya - obok m.in. "Piratów z Karaibów", "Krainy jutra" czy "Wyprawy do dżungli" - inspirowanych atrakcjami z parku rozrywki: Disneylandu. Pierwsze podejście do tematyki nawiedzonej rezydencji miało miejsce w 2003 roku - Rob Minkoff nakręcił obraz z Eddiem Murphym i Terrencem Stampem w rolach głównych, który został, delikatnie pisząc, chłodno przyjęty przez widownię i krytyków. Teraz, dwie dekady później, studio zaprezentowało kolejną próbę przeniesienia tej atrakcji na ekrany - osiągając nieporównywalnie lepszy efekt. Nie tylko dzięki fenomenalnej, gwiazdorskiej obsadzie.

W nowym filmie lekarka Gabbie (Rosario Dawson) i jej 9-letni syn (Chase Dillon), chcąc rozpocząć nowe życie, wprowadzają się do podejrzanie przystępnej cenowo rezydencji w Nowym Orleanie. Niedługo później odkrywają, że miejsce jest nawiedzone. Desperacko szukając pomocy, kontaktują się z księdzem Kentem (Owen Wilson), który z kolei zwraca się o pomoc do owdowiałego astrofizyka (świetnego naukowca i nieudolnego eksperta od zjawisk paranormalnych, w tej roli fantastyczny jak zawsze LaKeith Stanfield), medium z Dzielnicy Francuskiej (Tiffany Haddish) i zrzędliwego historyka (Danny DeVito).

Czytaj także:

REKLAMA

Nawiedzony dwór Disneya: opinia o filmie

"Nawiedzony dwór" to przede wszystkim obraz familijny, nie dziwi zatem, że Justin Simien oparł się głównej mierze na komedii. Grozy tu niewiele - a przynajmniej nie w formie, która mogłaby naprawdę zaniepokoić młodszych widzów (film otrzymał kategorię wiekową PG-13). Elementy uwielbiane przez gości Disneylandu służą tu jako easter eggi, wzbogacające tę autonomiczną, stojącą stabilnie na własnych nogach historię - najmocniejszy element produkcji. Bo choć efekty wizualne nie prezentują się zbyt dobrze (to już chyba standard: wysokobudżetowe produkcje w ostatnim czasie regularnie szokują paskudną wręcz jakością CGI), a koncepcje niektórych scen są ciekawsze niż ich wykonanie, to już sama opowieść naprawdę się broni. I może sprawić sporo frajdy odbiorcom w różnym wieku.

W tej prostej fabule, która mogłaby przecież opierać się wyłącznie na gagach, zadbano o stawkę i emocjonalne fundamenty. Dlatego też - mimo tego, że zdecydowana większość obsady, niezależnie od swojej roli, pełni funkcje przede wszystkim humorystyczne - scenarzystka Katie Dippold wykreowała godną reprezentację dla poważniejszego przesłania filmu. I tak oto na przykład Ben (grany przez Stanfielda wdowiec) i mały Travis to dwie postacie, które straciły bliskich i mogą ulec zgubnym pokusom. Obraz zgrabnie nakreśla i należycie honoruje proces żałoby, dając jej sporo przestrzeni w tym (na szczęście) przerywanym festiwalu żartów. To właśnie wątek depresji Bena stanowi solidną kotwicę dla całej tej historii - bohater musi przecież odnaleźć wolę życia wśród żywych, nie zaś kurczowo trzymać się obrazu tych, którzy odeszli.

REKLAMA
Nawiedzony dwór

Film Disneya, sięgając do nowoorleańskiej tradycji, przypomina, że śmierć to naturalny element życia, a dla niektórych jest wręcz okazją do świętowania. Uwielbienie reżysera dla Luizjany i całego jej kulturowego zaplecza czuć zresztą nie tylko w tym aspekcie. Klimat i koncept, mimo tematyki, doskonale wpasowują się w ideę adaptacji tematu z parku rozrywki: chodzi tu przede wszystkim o radość i zabawę, a tę można odnaleźć w nawet najbardziej nieoczywistych sferach życia. Dodajmy do tego mnóstwo twórczej empatii (na poziomie scenariusza i aktorskich interpretacji) oraz gęściutką, radosną chemię między fantastycznymi członkami obsady. Nie ma tu nikogo, kto zdawałby się znudzony i na autopilocie, choć nie da się ukryć - show należy do Stanfielda, zadziwiająco subtelnego, kontrastującego z resztą ekipy. "Nawiedzony dom" nie jest wydmuszką - tkwi w nim serce, kilka wartościowych myśli i sporo fajnej rozrywki. W sam raz na dwupokoleniowy wypad do kina.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA