"Sami swoi. Początek" nie jest filmem, na jaki zasługiwaliśmy, ani tym bardziej jakiego potrzebowaliśmy. Jak to już w przypadku prequeli bywa, nikt się o niego nie prosił i nikt go nie chciał. Ale powstał i teraz lepiej, żeby nikt go nie oglądał.
OCENA
"Sami swoi" i ich kontynuacje, jak wszystkie dobre produkcje, były tworami swoich czasów. Konteksty historyczno-społeczne dodawały im wartości, dzięki którym widzowie serię pokochali. Oczywiście, to banał, ale musi wybrzmieć, bo stojący za kamerą Artur Żmijewski na tym opiera siłę swojego filmu. Jego prequel daje się w końcu czytać w ramach filmu o naszym zjednoczeniu w obliczu wojny w Ukrainie. "Początek" w tytule sugeruje co prawda opowieść o tym, jak Pawlak i Kargul stali się zaprzysiężonymi wrogami, ale fabuła skupia się na wojnie polsko-polskiej, tylko po to, aby w obliczu czynników zewnętrznych ją zażegnać.
Konflikt był od zawsze. Jeszcze jako dzieci Kazimierz Pawlak i Władysław Kargul pałali do siebie nienawiścią. Droczyli się, wyzywali i bili, aby wraz z ojcem odmawiać potem w domu paciorek z "Dnia świra", żeby Bóg zrzucił wszystkie plagi egipskie na ród tego drugiego. I przypadkiem sąsiadów sobie nie pomylił. Tej wzajemnej nienawiści, bohaterowie nie mogą więc z siebie wyplenić. W miarę rozwoju akcji, która toczy się od 1913 do 1943 r., dochodzi do kolejnych sprzeczek, czy to o krowę, pszczoły, czy konia. Nie są one jednak zbyt istotne. Właściwie nic tu nie jest istotne, bo nie ma żadnej myśli przewodniej, trzymającej całą opowieść w kupie.
Więcej o polskich filmach poczytasz na Spider's Web:
Sami swoi. Początek - recenzja filmu
W "Samych swoich. Początku" polska wieś jest malownicza niczym w "Chłopach". Możemy ją podziwiać, kiedy uczestniczymy w kolejnych obrządkach, ucząc się przy tym nawet, jak leczyć wrzód nad kopytem konia. Żmijewski z wielką pieczołowitością odtwarza tu miniony świat, dba o każdy jego szczegół. Cieszy to oko, ale dla współczesnych (i to nie tylko tych młodszych) widzów może rodzić problem ze zrozumieniem języka, jakim posługują się bohaterowie. Nie to jednak psuje całą tę podróż w czasie. Byłaby o wiele przyjemniejsza, gdyby została sfunkcjonalizowana. Ona jednak nie uatrakcyjnia opowieści, tylko staje się opowieścią samą w sobie.
To nawet nie tyle prequel "Samych swoich" co origin story Kazimierza Pawlaka. Produkcja przedstawia kolejne epizody z jego życia, kręcące się wokół kłótni z kolejnymi osobami. A tu szwagier nadwyręży jego zaufanie, a tam teściu każe pójść do spowiedzi, kiedy on uważa, że wcale się grzechu nie dopuścił. Za każdym razem w ten czy inny sposób pakuje się w kłopoty. Twórcy na siłę wplatają do fabuły elementy opowieści inicjacyjnej, kryminału, dramatu, czy nawet filmu wojennego, aby główny bohater bez końca musiał przepracowywać swoje problemy z agresją. Narracja zapętla się tak bardzo, że kiedy w końcu zrozumie, w czym tkwi jego problem, z ulgą chce się krzyknąć: Alleluja.
Wątłe barki wcielającego się w główną rolę Adama Bobika nie są niestety w stanie unieść ciężaru tej produkcji. Z całą do niego sympatią, Wacławem Kowalskim to on nie jest. Próbuje go naśladować, ale ten slapstickowy humor, jaki aktorowi z oryginalnej trylogii przychodził naturalnie, tutaj wydaje się wymuszony, sztuczny, a nawet groteskowy. Z gwiazdorskiej obsady pochwalić zresztą można jedynie Paulinę Gałązkę, grającą Nachajkę, obiekt westchnień Pawlaka. Czaruje swoim dziewczęcym urokiem, kradnąc show za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Tylko dzięki niej "Sami swoi. Początek" rzadko i na krótką chwilę się pobudzają, wzbudzając jakiekolwiek emocje.
W napisach początkowych dumnie stoi, że film zrealizowano na podstawie scenariusza Andrzeja Mularczyka. Niestety, wygląda, jakby scenarzysta oryginalnej trylogii próbował tu naśladować samego siebie, ograniczając się do wciskania bohaterom w usta kultowych tekstów. W rękach Żmijewskiego satyra wychodzi z tego raczej słaba. W "Samych swoich. Początku" nie ma ani klimatu, ani humoru pierwowzorów. Może ze dwa, trzy żarty są zabawne. A jakbyśmy podczas seansu cierpieli za mało, to w ostatnim akcie na tej pustyni wyrasta natrętny melodramatyzm. Litości!
"Sami swoi. Początek" z każdej strony zaciągają spory kredyt zaufania widzów. Nie dają jednak w zamian tego, co obiecują. Na własnych nogach się chwieją, a jako część większej całości sprawdzają się jeszcze gorzej. Ze względu na kultowy status oryginalnej trylogii, chciałoby się ich polubić dużo bardziej, niż jest to możliwe. Wniosek z tego płynie prosty i jest lepiej znany publiczności niż twórcom. Legendy nie powinno się ruszać.
"Sami swoi. Początek" już w kinach.