Dawno się tak nie wynudziłem w kinie, jak na nominowanej do Oscara za najlepszy film "Selmie". Widowisko w reżyserii Avy DuVernay ma niemal wszystko, by być dziełem bardzo dobrym, ale niestety - przez źle rozłożone akcenty jest to kino niezajmujące i niewciągające, w którym pojawienie się napisów końcowych przyjmuje się z ulgą.
Jest rok 1964, Martin Luther King odbiera pokojową nagrodę Nobla za swoją działalność na równouprawnienia i zniesienia dyskryminacji rasowej. To wydarzenie niewiele zmienia w światopoglądzie sporej grupy Amerykanów - rok później, na południu Stanów Zjednoczonych, wciąż dochodzi do brutalnych ataków na społeczności czarnoskórych obywateli. Stosując rozmaite szykany, urzędnicy odmawiają Afroamerykanom nadanego im niedawno prawa do brania udziału w wyborach. Walka Kinga nie może zatem zostać jeszcze uznana za zakończoną.
Fabuła filmu skoncentrowana jest na wydarzeniach, które rozegrały się w 1965 roku w mieście Selma w stanie Alabama. To tam Martin Luther King chce zorganizować pokojowy marsz w proteście przeciw odmawianiu Afroamerykanom praw wyborczych. Ten zostaje jednak uznany przez władze stanu za nielegalny i brutalnie spacyfikowany przez policję.
"Selma" porusza szereg bardzo ciekawych zagadnień historycznych, prezentując między innymi różne postawy i pomysły Afroamerykańskich działaczy na rzecz równouprawnienia, od pracy od podstaw i edukowania, przez pokojowe demonstracje i płomienne przemowy, po radykalne rozwiązania zwolenników Malcoma X. W filmie pokazane zostały także negocjacje, jakie King toczy z prezydentem USA Lyndonem Johnsonem oraz prowadzona przez FBI infiltracja jego otoczenia.
Niestety każdy z tych wątków jest ledwie zarysowany, nie rozbudowywany przez DuVernay w nic konkretnego, a czasem - jak choćby owo szpiegostwo ze strony FBI - zupełnie niepotrzebny. Oczywiście cały ten kontekst jest ważny, ale przedstawiony w taki sposób w zasadzie niczego nie wyjaśnia i nie tłumaczy, jeżeli nie ma się wiedzy na temat omawianych w "Selmie" wydarzeń, to trudno pojąć na przykład dlaczego Johnson tak wzbrania się przed podpisaniem lobbowanej przez Kinga ustawy, chociaż w zasadzie się z nią zgadza.
Jednak najgorsze w tym filmie jest to, że jest on laurką wystawioną Martinowi Lutherowi Kingowi.
Postać ta jawi się tutaj iście pomnikowo, jakby wyrzeźbiona została z nieskazitelnego kryształu, przez co wypada po prostu mało interesująco. King jest bohaterem szlachetnym, szczerze oddanym sprawie, w zasadzie bez skaz; bardzo jednoznacznym. Nie jest to archetyp, który by intrygował.
Wcale nie pomaga tu fakt, że wiele scen DuVernay chciała na siłę uczynić wzruszającą i chwytającą za gardło.
Choć aktorzy - w tym przede wszystkim naprawdę dobry David Oyelowo w roli głównej - radzą sobie z tym zadaniem nieźle, to jednak "Selma" nie osiąga zamierzonego efektu. Przez tę próbę sztucznego wywoływania wzniosłych emocji, dość szybko ulatują te prawdziwe. A bez nich filmowi pozostaje już w zasadzie tylko ciekawa, choć nie najlepiej opowiedziana historia i naprawdę dobre zdjęcia. Trochę mało.
Szkoda, bo potencjał był spory. To mogło być naprawdę wielkie kino, autentycznie porywające i ujmujące, gdyby inaczej rozłożyć niektóre akcenty i nieco mniej pokazać na ekranie. I tak, choć temat ważny, a pomysł, by przedstawić mniej znane wydarzenia z życia Kinga udany, to "Selma" nie porywa, a po pewnym czasie zaczyna nużyć. To widowisko przeładowane dialogami, starające się być nadto poprawnym, nie wciągające i pozbawione polotu i barwnej wizji artystycznej. Znośny tylko pod warunkiem, że chce się obejrzeć tendencyjny paradokument.