Niedawno do biblioteki SkyShowtime wpadł 2. sezon raczej nieznanego w Polsce serialu pt. „Mr. Bigstuff”. Z tej okazji - jako widz, któremu ta brytyjska komediowa produkcja sprawiła wiele frajdy - chciałbym nieco go w naszym kraju podpromować. Uważam, że na to zasługuje.

„Mr. Bigstuff” to brytyjska komedia stworzona przez Ryana Sampsona, który przy okazji wciela się w jedną z głównych ról (obok Danny’ego Dyera). Serial szybko zdobył popularność za granicą i został przedłużony na 2. sezon. W maju tego roku Dyer zgarnął nawet nagrodę BAFTA w kategorii Najlepszy występ męski w programie komediowym właśnie dzięki występowi w tej produkcji. Zasłużenie.
Bohaterem serialu jest Glen (Sampson) - nieśmiały, spokojny sprzedawca dywanów, który stara się odłożyć pieniądze na ślub ze swoją narzeczoną, Kirsty. Pewnego dnia jego życie zostaje wywrócone do góry nogami, gdy u jego drzwi pojawia się Lee (Dyer) - dawno niewidziany, hałaśliwy i charyzmatyczny brat, będący jego zupełnym przeciwieństwem. Lee szuka starego przyjaciela, ale jego obecność zaczyna w nieoczekiwany sposób wpływać na życie Glena.
Mr. Bigstuff - co obejrzeć w SkyShowtime?
Serial balansuje między komedią obyczajową a dramatem o relacjach rodzinnych, skupiając się na tym, jak dwaj bracia - całkowite przeciwieństwa - próbują zrozumieć siebie nawzajem, a jednocześnie siebie samych. Produkcja stara się eksplorować tematykę męskości, braterstwa oraz, przede wszystkim, społecznych oczekiwań wobec mężczyzn; współczesną męską tożsamość. Sampson nie zawsze trafia w sedno, ale zaskakująco sprawnie, wiarygodnie i refleksyjnie nakreśla napięcia między kultem samca alfa, a współczesnym wzorem „miłego faceta”. Główni bohaterowie starają się być „prawdziwymi mężczyznami” w diametralnie odmienny sposób; każdy z nich czerpie różne korzyści i mierzy się z innymi bolączkami wynikającymi z tych postaw.
Nie obawiajcie się jednak przyciężkawej, przemądrzałej atmosfery: „Mr. Bigstuff” to przede wszystkim lekka, przystępna i (zazwyczaj) autentycznie zabawna komedia. Nie mówimy o produkcji wybitnej, ale przyjemnie rozrywkowej, niegłupiej i - to będzie najbardziej adekwatne słowo - solidnej. Pomysł wyjściowy się sprawdza, gagi są głupawe w ten pozytywny, fajny sposób, Dyer ma wspaniałą charyzmę i komediowe wyczucie, a całość bywa zaskakująco czuła i empatyczna, choć, niestety, niewolna od stereotypów i błahych klisz.
Dlaczego warto? Choćby dla doskonałej chemii między głównymi aktorami (Dyer wnosi wspomnianą, obłędną charyzmę i komediową siłę przebicia, Sampson równoważy go bardziej introwertycznym, nerwowym, ale sympatycznym bohaterem). Dalej: dla błyskotliwych dialogów z nutą autoironii i emocjonalnej szczerości (Sampson czerpie ze znajomego środowiska, dzięki czemu wypowiedzi bohaterów często brzmią autentycznie). I dla kilku ciekawych refleksji bez natrętnego moralizatorstwa. Za fasadą wygłupów i wulgaryzmów skrywa się tu prawdziwy emocjonalny rdzeń: strata, poczucie obowiązku wobec najbliższych, te sprawy.
Całości niekiedy brakuje spójnego narracyjnego łuku, odcinki są nierówne, a niektóre wątki są dziwnie „porozrzucane”, przeplatają się bez ładu i składu i nie są rozwijane w satysfakcjonujący sposób. Cóż, nie jest to produkcja perfekcyjnie dopieszczona czy o wielkich ambicjach (choć bije w niej wielkie serce). Ale czy musi taka być? Krótkie, zwarte treściowo odcinki, które ogląda się szybko i z niemałą przyjemnością, to fajna opcja na rozjaśnienie mroków jesiennych wieczorów śmiechem i odrobiną przemyśleń. Polecam dać szansę.
Czytaj więcej:







































