Masłowska narzeka na przemocowych fanów hip-hopu. I trudno jej się dziwić
Dorota Masłowska - ceniona pisarka - jakiś czas temu postanowiła spróbować swoich sił w hip-hopie, a co za tym idzie: zmierzyć się z diabelnie trudną publiką. Konserwatywni (w ramach gustu, choć nie tylko) fani labelu SBM szydzą z kolejnych wypowiedzi autorki, która opowiada w wywiadach o coraz bardziej działających jej na nerwy komentarzach: "mężczyźni orzekają na mój temat, pouczają mnie i opiniują". Masłowska odbiła się od betonu, a straciła na tym sztuka.
W zeszłym miesiącu Dorota Masłowska wydała swój album "Wolne" i pożegnała się z SBM Label. To była krótka przygoda: jej płyta okazała się pierwszą i jednocześnie ostatnią pozycją w portfolio sublabelu SBM A. Wytwórnia "postanowiła oddać przestrzeń wybitnej w swojej dziedzinie artystce, mimo świadomości z jak odmiennym stylistycznie materiałem przyjdzie się mierzyć zgromadzonej na nim publiczności", a sama Masłowska nie ukrywała, że fanbase Solara, Białasa i ich ekipy dostarczył jej prawdziwego problemu. "Jest to jakiś stan perfekcyjnej wojny. Wspaniałej, bo jest to wojna zaciekła i mordercza, jednocześnie oni mają poczucie, że ją wygrywają i ja też mam poczucie, że ją wygrywam" - podsumowała.
W nowym wywiadzie dla "Newsweeka" Masłowska wróciła do tematu - i nic dziwnego, bo jakkolwiek zapewne spodziewała się pewnego oporu, tak raczej nie przypuszczała, że osiągnie on taką skalę. Teraz sama przyznaje, że w pewnym momencie poczuła strach. Niestety, ale spora część słuchaczy hip-hopu to publika bardzo trudna. Niechętna zmianom, konserwatywna muzycznie i poglądowo, atakująca każdy przejaw stylistycznej oryginalności. Nie generalizuję, nie wrzucam wszystkich do jednego wora, ale hej - sprawdźcie komentarze pod newsami w rapowych serwisach czy pod numerami na YouTube. Grupa, o której piszę, jest najgłośniejsza - i nie szczędzi w słowach. Nie trzeba być przewrażliwionym na swoim punkcie, by poczuć potężny dyskomfort po lekturze tego typu wpisów na swój temat.
Zaczęło się rok temu, gdy w sieci pojawił się pierwszy numer - "Motyle". Napisać, że "internet zawrzał", to jak nie napisać nic. Krytyka krytyką, ale to była prawdziwa erupcja szamba. Popłynęły wyzwiska, wulgaryzmy. Esencja szowinizmu: że za stara, że sepleni, że paskudna. Skończyło się, zanim tak naprawdę się zaczęło. Szkoda, ale tak być musiało - przykro pisać, ale Masłowska wraz z założycielami SBM Labelu skierowali swój projekt to nieodpowiedniej publiki. To po prostu nie jest ten świat.
Czytaj także:
Masłowska: "W tych młodziakach powraca konserwatyzm, męska przemoc"
Osobiście uważam Masłowską za ważną i zdolną literatkę - i choć jej nowe numery rozmijają się z moją wrażliwością, jestem świadomy ich jakości. Artystka ma do powiedzenia sporo, ale nie lubi podstawiać tak zwanego "przekazu" na tacy - eksperymentuje, bawi się, baituje, idzie pod prąd, hipnotyzuje. Nie dziwi, że tak wiele osób doznało potężnego dysonansu poznawczego, gdy przeskoczyło z Bedoesa na Dorotę. To zupełnie inna forma i faktycznie łatwo się od niej odbić, tym bardziej, jeśli nie zna się kontekstu - twórczości autorki i wcześniejszych projektów muzycznych.
Co, rzecz jasna, w żaden sposób nie usprawiedliwia zmasowanego i obrzydliwego ataku. Z jednej strony to dość typowe, bo przecież częstą reakcją na coś odmiennego jest wściekłość, agresja i hejt. Nie jestem fanem generalizowania, które uprawia sama Masłowska, mówiąc o młodych fanach hip-hopu - ale trudno nie zgodzić się z drugą częścią poniższej wypowiedzi, która wydaje się trafną diagnozą:
Chłopcy w wieku mojej córki. Myślę, że bolesne jest bankructwo tego złudzenia, że to nowe pokolenie jest otwarte, tolerancyjne, europejskie. To jakiś upiorny chichot historii, gdy okazuje się, że w tych młodziakach powraca konserwatyzm, męska przemoc, okopywanie się w twardych zasadach i ich histeryczne pilnowanie. Za szybko uwierzyliśmy w społeczną zmianę. Chłopcy w tym pokoleniu wydają się przerażeni światem, przyspieszonymi zmianami społecznymi, w wyniku których kobiety rosną w siłę, są coraz bardziej świadome, a oni czują się zagrożeni, zaniedbani, szukają tożsamości w grupie, w radykalizmach
- powiedziała "Newsweekowi" Masłowska.
Problem polega na tym, że podobne sytuacje to wielkie ograniczenie dla sztuki. Efekt? Podobny jak ten związany z rodzimym kinem i telewizją. Artyści boją się wychodzić naprzeciw szerszej publice z odważniejszymi eksperymentami, z koncepcjami nietypowymi (przynajmniej na polskim rynku); pilnują, by zabawa sztuką odbywała się na oczach wąskiej widowni. Szkoda, ale przecież trudno się dziwić. Młoda obsada "#BringBackAlice" mierzy się z paskudnym hejtem, Masłowska przyznaje: "atak był bardzo prymitywny, ale miał dynamikę linczu. (...) Kiedy z godziny na godzinę rozkręcała się nienawiść stada, które na mnie ruszyło, czułam strach. Niby jestem przyzwyczajona, jako artystka doświadczałam wielokrotnie symbolicznej przemocy, ale tym razem zdystansowanie się było naprawdę wyzwaniem". Oczywiście, uparci będą robić swoje. A większość? Wystraszy się i odpuści.
Te bluzgi są jałowe, odtwórcze, wręcz generyczne. Myślę, że głównie można spekulować na ich podstawie na temat stanu ducha ich autorów. Przede wszystkim martwię się o ich zdolności wysłowienia się, ale też, że dużo w nich frustracji i strachu. Taka gotowość do masowej agresji to przecież rewers jakiegoś nienazwanego lęku, obrona status quo, z którym jest się przeidentyfikowanym
- skonstatowała Masłowska.