Walczący z bykami to nie lada goście. Wielkie "cochones" to zaledwie część cech charakteru, jakim muszą się wykazać ci "szaleńcy". Pokerowa twarz i nerwy ze stali - oto nieodwołalnie związane z praktykowanym zawodem atrybuty. Atrybuty, dzięki którym "tancerze areny" wzbudzają niczym nieukryty respekt. Biorąc byka za rogi, dosłownie i w przenośni, udowadniają, że czysta brutalna siła bestii jest niczym w porównaniu ze sprytem, inteligencją i zręcznością emanującymi z misternie wykonywanych kroków pełnych gracji śmiertelnie niebezpiecznego passodoble.
Starcie z głupim, kierującym się jedynie instynktem stworzeniem jest tu przypomniane nie bez powodu. Specyficzną areną zmagań - growym plaza de toros - są obszary kontrolowane przez ludzi z kartelu narkotykowego La Valedora, bykiem cała skomplikowana maszyneria tworząca ciało mafijnej organizacji, zaś swoisty taniec życia i śmierci prowadzony przez tajnych agentów zasługuje w tym przypadku na miano najniebezpieczniejszego z możliwych. Zawodnik takiej korridy, decydujący się przyjąć ciężkie zadanie zabicia owego "morderczego kopytniaka", musi zacząć myśleć i zachowywać się jak inwigilowani przestępcy, by następnie sparaliżować strachem i wewnętrznymi sporami zniszczyć przestępczy organizm.
Gdzie diabeł nie może, tam "parszywą piątkę" pośle...
Takie właśnie zadanie stoi przed głównym bohaterem ciekawie się zapowiadającej gry "El Matador". Niczym tytułowy matador na korridzie, Victor Corbet unika zabójczych "rogów" niebezpiecznej ofiary, myląc "bestię" ruchami swej małej "mulety"... Żadnych skojarzeń! Bohater gry po splinterowskiemu i hitmanowskiemu stosuje techniki prawie partyzancko-terrorystyczne, grając tym samym w teatrze życia niezwykle niebezpieczną sztukę... Dzięki swemu talentowi, gdy "przeciwnik" już nie będzie się tego spodziewał, z chirurgiczną precyzją wyprowadzony zostanie "ostateczny cios" przetrącający "kark bestii", przerywający jej "rdzeń kręgowy" i uśmiercający jej "mózg"...
Victor jednak nie jest osamotniony w swym zadaniu. Powielając schemat Third Echelonu, i tu mamy całą ekipę pracującą nad sukcesem kolejnych misji. Kapitan Carlos Enterador stanowi odpowiednik Lamberta, jednak w obszar jego kompetencji wchodzi też analiza, którą kojarzyć możemy ze splinterowym Reddingiem. Carlos jednakże nie pozostaje tylko za biurkiem, przy planach i obserwacji możliwych akcji, lecz dziarsko bierze swoje pukawki i rusza "w tan". Victora wspiera też agent "płci pięknej" Mia Rodriguez - bodajże najprzydatniejszy członek "supportu", z jakim przyjdzie Corbetowi współpracować. Przypomina ona Annę Grimsdottir z komórki Splinter Cella i Dianę z hitmanowskiej ICA. W przeciwieństwie jednak do owej konkurencji "latynoski kwiatuszek" nie tylko pomaga "dystalnie". Ta kobita, uposażona w kontener "ikry", rusza do boju operacyjnego osobiście. I nie ma to tamto - taka partnerka na polu walki to nieoceniony "helper". Do tego dochodzi pułkownik Gabriel Montego - prawa ręka Enteradora. Wyczuć można w nim specyficzny klimat Shetlandowskiego niespełnienia... Pułkownik bowiem nie pała miłością do Victora, jako że ten odsunął go od prestiżowej, tajnej misji rozpracowania narkomafii. Pomijając tą "nabytą antypatię", jest to jeden z najbardziej zaufanych oficerów Kolumbijskich spec-oddziałów. Prezentację współpracowników "matadora" kończy osoba agenta Rico Altemetry - nieco wybuchowego (oj ma swój temperamencik!) partnera będącego cieniem często ratującym z niespodziewanych opresji. Ekipa, jak widać, jak się patrzy!
Nasza "drużyna pierścienia" zakłada specyficzny tryb rozgrywki. Czerpiąc garściami z klasyki strategicznych gier akcji pokroju SWAT, FSW i "Ghost Recon" (i jednocześnie "odciążając" z warstwy strategii), "El Matador" wprowadza gracza w świat niekonwencjonalnej walki z siłami narkomafii. Techniki jakie przyjdzie nam opanować w czasie kolejnych misji przywodzą na myśl film niedawno wkraczający na kinowe ekrany. "Policjanci z Miami", zupełnie jak "matadorowi" gliniarze, mając "wolną rękę", zaprzęgają wszelkie możliwe i znane im środki w wiadomym celu. By pochwycić "złych ludzi"...
Fabularnie brak zastrzeżeń...
W przypadku gry Plastic Reality Technologies fabuła zakłada pewien splot zdarzeń umożliwiający głównemu bohaterowi wykorzystanie najbrudniejszych sztuczek, byle by tylko przyszpilić mafię. La Valedora popełnia bowiem kardynalny błąd - myśląc, że są "niezniszczalni - nietykalni" zdejmują, jak im się wydaje, DEA w Bogocie. Kolumbijska rzeź nie pozostawia szefów amerykańskiej agencji bez dwuznacznych odczuć. Z jednej strony, zupełnie jak na filmach, decydują się odpowiedzieć w myśl zasady "oko za oko...". Z drugiej, pragną tym bardziej doprowadzić przestępców przed oblicze sprawiedliwości. Ich odpowiedzią ma być właśnie "brudny Harry" Victor Corbet. Wraz ze wspomnianą wcześniej lokalną ekipą wypowiada bezprecedensową wojnę kartelowi. "Mieczem wojujesz, od miecza giniesz." Wydaję się, że jest to myśl przewodnia policyjnego zabijaki. Miast stosować regularne środki oddziałów "interwencji publicznej", "harry" wyciąga swego colta - "obosiecznego miecza terroryzmu". Szybkie, niespodziewane uderzenia w czułe miejsca stopniowo osłabiają machinę wojenną narkomafii. Plan Victora zakłada zatem nie tylko naginanie prawa, a wręcz łamanie go, by... złamać tych, którzy to łamią je w imię biznesu narkotykowego...
Misja Corbeta ma także drugie dno. Choć początkowo je nie wyczuwamy, twórcy na przestrzeni kolejnych misji stopniowo nas naprowadzają na jego trop. I nie byłoby w tym nic specjalnego gdyby nie chodziło tu o zdradę... Zdradę, bo skrupulatnie wzbogacana historia, jaką przyjdzie nam przeżyć obfituje w "niespodziewane" zwroty, "lokalne" punkty kulminacyjne i częste surprisy. Nie tylko mamy zająć się samym syndykatem zbrodni, ale i ludźmi znajdującymi się na mafijnej liście płac. Kto wystawił DEA? Kto "sabotuje" zadania? Kto jest tym "złym" bohaterem przypominającym Shetlanda z Teorii Chaosu? Któż macza swe długie palce w chronieniu La Valedory? I dlaczegóż to robi? Pytań pojawia się coraz więcej, im dalej w tej sensacyjnej historii jesteśmy zagłębieni. Muszę przyznać, że dałem się porwać strumieniowi serwowanych zdarzeń, a że fabuła niczym nie ustępuje Clancy'emu i bazującemu na jego prozie Splinterowi to niemal jestem pewny, że każdy maniak gier akcji znajdzie w "El Matadorze" wciągającą na wiele godzin historię.
Choć nie samą fabułą człowiek żyje...
Czym byłaby współczesna gra akcji, gdyby o jej sukcesie miała decydować, skądinąd bardzo ciekawa, jedynie fabuła? Któż zdecydowałby się wysupłać niemałe grosze na tytuł wspierany jedynie przez zgrabnie zmiksowane historie wywodzące się tak z klasyki kryminału kinowego jak i z gier? Na szczęście "El Matador" ma jeszcze parę asów w rękawie. Za chwilę zresztą je przedstawię. Ale wpierw parę słów o "kosztach" sprzętowych, albowiem są one niebagatelne - a przynajmniej porównując do bogatej konkurencji.
Wymagania minimalne może nie są tragiczne w dobie Quake'ów, Doomów czy Oblivionów, jednak, jak każdy może się spodziewać o komforcie grania przy takim zasobie sprzętowym nie może być mowy... Cóż jedynie 2 Ghz procesora, 512 MB RAMu, 3GB przestrzeni dyskowej i karta grafiki ze 128MB lokalnego RAMu z rodziny radka 8500 i dżiforsa "czwórki" wsparta dźwiękówką zgodną z DX 9.0c to nie dużo. Wszak gros komputerów graczy może się pochwalić mocniejszym sprzętem. Jednak z doświadczenia wiem, że setki użytkowników wciąż dysponują pecetem o konfiguracji bardzo zbliżonej do tej minimalnej... Cóż to dla nich oznacza? Miejscowy popis poklatkowy, brak "graficznych smaczków"... Oto twarde realia opornych "rozwojowi technologicznemu". By w ten tytuł pograć bez rozczarowań trzeba by wyposażyć blaszaka w co najmniej 3GHzowego potwora pod maską, kartę grafiki z około 256MB RAMu (nie zaszkodzi i więcej) z rodziny, na oko patrząc, X800 co najmniej... tzn. wg oficjalki GF6600+ R9800Pro+, koniecznie sprzętowo zgodne z DX9.0c. Do tego oczywiście szybki dysk twardy z taką samą ilością wolnej przestrzeni - a zatem 3GB spisujemy "na straty". No i jeszcze RAM... Tu 1GB nie zawadzi, zaś 1.5GB to rozsądna ilość... Ostatnim elementem który niewątpliwie wpłynie na jakość rozgrywki będzie odpowiedni zestawik grajków i karty muzycznej - od tej drugiej wymagany jest co prawda jedynie standard DX9.0c ale z własnego doświadczenia stwierdzam, że XiFi to bodaj najlepszy wybór w tym zakresie... No ostatecznie Audigy 2. Posiadacze innego sprzętu mogą natrafić na drobne problemy, bądź po prostu nie usłyszą wszystkich kruczków i smaczków...
A czego możemy się spodziewać po "zainwestowaniu" w odpowiedni sprzęt? Jeśli chodzi o grafę to można by powiedzieć, że WYSIWYG... Choć może nie rzuca na kolana, to na pewno trzyma wysoki standard. Bogato ocieniowana, z silnym wsparciem najnowszych technologii oświetleniowo-fizycznych jak HDR czy CSM, nierzadko wysoce klimatyczna, buduje idealny świat gry. Dżungle wydają się oddychać, żyć własnym życiem. Słońce generuje obfite, dynamiczne cienie. Aż słychać jak karty graficzne są katowane obliczeniami. Nie gorzej wypadają strefy zurbanizowane. Choć tutaj doskwiera uczucie chłodu i sztuczności - czujemy się jakby przeniesieni do czasów Maxa Payne'a 2. Na szczęście tyczy się to tylko części lokacji, bo gros to pięknie wkomponowane w otoczenie miejscówki, których większość już w jakiejś produkcji widzieliśmy... Przykładowo obóz w dżungli przypomina analogiczny z Pandory, zaś willa bossa to mniej więcej po części willa z Anathaemy (pierwsza startowa misja H:SA) i po trochu chałupa z "hameryki łacińskiej" jaką odwiedzamy w H:BM. Wszystko zdaje się już znane... choć zawsze mile widziane. Najciekawiej oczywiście prezentuje się dzicz - symulacja promieni przedzierających się przez listowia, rzucanych przez nich plamek, rozkłada wszystkie te magazyny i tunele... Do tego twórcy zaimplementowali ciekawy mechanizm losowego zachowania pogodowo-atmosferycznego z wyraźnie widocznymi efektami jego pracy.
Rysa na diamencie?
W tym swoistym słoju miodu rozkoszy wizualnej znajdziemy jednakże niejedną łyżkę dziegciu. To co na pierwszy rzut oka powala, po głębszym zbadaniu sprawy nagle zaczyna rozczarowywać. I nie mówię tu o jakimś badziewnym wykonaniu oprawy wizualnej... W tym przypadku mamy przecież całkiem wyrafinowany podsystem generujący obraz. Jakość grafiki jest jednak niewspółmierna do wymagań. Ba, analizując dokładniej strukturę "świata" okazuje się on być wysoce "stunelyzowany", przez co całe to dobre wrażenie zbyt szybko pryska... I nie mowa tu o korytarzach jakie były w "Teorii Chaosu", z licznymi "tylnymi" drzwiami czy ukrytymi ścieżkami... Nie, tu mamy w zasadzie kanały z Pandory czy Maxów Payne'ów... Daleko "El Matadorowi" do hitmanowskiej wolności, ba, nawet Chaos Theory wydaje się na tym polu lepszy...
Wydaje się to dziwne, zwłaszcza ze względu na ogromny potencjał tytułu... ale nie jest to jedyna rzecz, jaką twórcy moim skromnym zdaniem położyli. Gra miała być połączeniem splinterowskiej zabawy "w kotka i myszkę" z Max Payne'owym gradobiciem kul. Niestety taki mix nie wyszedł tak dobrze, jak bym tego chciał... Przypomniałbym tutaj pewne stwierdzenie - "co jest do wszystkiego to jest do niczego". Z tytułu powstała taka "paćka", że czasem aż kusiło mnie by grę wyłączyć... I nie z czystej nienawiści a jedynie z nudów... Oto bowiem grubo ponad połowę gry pokonujemy w "przygarbionym" galopie, prując z pukawek do pojawiających się to tu to tam przeciwnikom. Co prawda, co jakiś czas dane nam jest pokonać część map niczym Garrett, po cichu i klucząc w cieniach, to jednak uważam, że tych momentów jest stanowczo za mało i za krótko trwają... W tych drobnych momentach gra nabiera specyficznego smaczku zalatującego daniem z Sama Fishera. Naprawdę szkoda, że tak rzadko przychodzi nam pozostać nieuchwytnym duchem... Jakby tego było mało, czuje się, że motyw "krycia się" wrzucony został niemal na doczepkę - a to już jednoznacznie mnie do gry nastawia. Tak, nietrudno ukryć, że nie pałam miłością wobec tytułów bazujących na głupiej eksterminacji celów... A właśnie z takim podejściem mamy tu do czynienia przez gros czasu.
Całość wydaje się być rozwiniętym i zawieszonym w centralno-południowo-amerykańskiej dżungli kolejnym odcinkiem przygód Payne'a, Maxa Payne'a. Za silnym związkiem ze wspomnianym tytułem odpowiada także inny element gry. Bullet-time, już poniekąd na trwałe z nowojorskim gliniarzem kojarzony, został w "matadorze" umieszczony nie bez powodu. Wiele sytuacji z jakimi będziemy się stykać aż się prosi o umiejętne spowolnienie czasu. I trzeba przyznać, że w dobrych rękach triki z wykorzystaniem takowej zdolności przywodzą na myśl karkołomne sztuki kaskaderskie z Matrixa. Analogii z rzeźnikiem z Big Apple jest jeszcze parę - przede wszystkim sam interfejs gry i zastosowane pukawki upodabniają "El Matadora" do gry spod szyldu Rockstar Games. Czy to źle? Hmm, ciężko jednoznacznie powiedzieć, ale przecież takich strzelanek mamy na rynku paręnaście (i to nawet całkiem, całkiem się trzymających), z czego najbliższymi tytułami byłyby oba Payne'y i Punisher... A miało być tak pięknie... Twórcy zupełnie "odgołstrekonowyli" "El Matadora", przez co fani SWATa, wspomnianego teamowego symulatora spod znaku Toma Clancy'ego czy Full Spectrum Warriorów mogą mieć problemy w znalezieniu czegokolwiek dla siebie. Nawet warstwa skradankowa nie jest do końca "pełna", przez co zatwardziali splinterowcy i hitmanowcy kojarzyć będą "harmider" z momentem, gdy w swoich ulubionych tytułach dali się "nakryć". Momentem, trzeba to sobie powiedzieć, starannie unikanym. Szkoda (albo i nie) że "El Matador" wcale nie ucieka przed tymi sytuacjami, a wręcz prowadzi między jedną ostrą wymianą ognia a drugą zacienionymi zaułkami, w których to spełniamy się w roli "ducha". Reszta graczy, w szczególności fani "ekszionszuterów", z dużą pewnością przywitają tą rozwałkę z otwartymi ramionami...
Shoot'em, smash'em - do wyboru do koloru...
A demolka, jaka może się przydarzyć w wirtualnym świecie, ma być przede wszystkim naszą zasługą. Twórcy obiecywali wysoce interaktywnego otoczenia i... jak zwykle na obietnicach się skończyło. Do Blacka produktowi wydawanemu przez Cenegę jeszcze daleko, ale w grze nie brakuje miejsc i obiektów, na których możemy sobie ulżyć naszym niszczycielskim skłonnościom. Co więcej, wykorzystanie przeszkód i pomocy terenowych stanowi nierzadko klucz do zwycięstwa, lub co najmniej ukrócenia morderczych zapędów wielu przeciwników, innym sposobem wręcz nieosiągalnych. Trzeba też przyznać, że fizyka "ajtemów" i "karakterów" jest bardzo dobrej jakości. Wszak mamy do czynienia z pseudorealną rzeczywistością. "Trupy", dla przykładu, w imię fizyki rag-dolla zachowują się wprost "jak żywe", zaś co większe bronie wymyślone na poczekaniu eliminują cele z rzeczywistą skutecznością.
Istot, które znajdą się na naszym celowniku jest co najmniej kilka rodzajów. "Ciemna masa" półgłówków wylatujących na otwartą przestrzeń w dużej ilości, z nadzieją, że rozmiarami swego oddziału wystraszą naszego "brudnego Harry'ego", to podstawa "mięcha armatniego" z jakim się będziemy męczyć na przestrzeni kolejnych wspaniałych lokacji. Oczywiście eksterminacja tych "samobójców" to żadne wyzwanie, jako że zdarza im się nawet (sic!) "schować" się za beczką z materiałem łatwopalnym lub wybuchowym... Dużo też inteligentniejszych zawodowców, wprawionych w arkanach strzelanin - ci od razu szukają ukrycia, po czym z bezpiecznego miejsca plują ogniem w kierunku "mundurowych". Z tymi, ze względu na dość dobrą AI, jest już nieco trudniej. Na szczęście prawie zawsze stosując odpowiednią kombinację broni, zachowania otoczenia i umiejętności bohatera, gracz jest w stanie i z takowymi oponentami sobie poradzić. Powyżej owych wyćwiczonych amatorów w hierarchii wrogów znajdują się już "cyngle do wynajęcia", najemnicy gotowi oddać swe życie w imię kontraktu. Ci wielokrotnie stosują jakąś skomplikowaną taktykę, której nawet gracz by się nie powstydził. Obecność zakontraktowanych specjalistów zazwyczaj oznacza jedno - w pobliżu "grasuje" boss... A ten to już albo ma po swojej stronie uzbrojenie albo znajomość terenu. Słowem, to jest ten gość, który oficjalnie powinien sprawiać najwięcej kłopotów. W rzeczywistości - większych problemów ów osobnik nie sprawia... Jak widać, świat "El Matadora" zamieszkany jest przez bardzo zróżnicowaną populację - od szumowin po śmietankę narkobiznesu.
Panie doktorze, słyszę muzykę w mojej głowie...
Osobną kwestią jest oprawa dźwiękowa. A ta pięknie współgra z klimatem tworzonym przez grafikę. W czasie gry przyjdzie nam posłuchać całkiem zjadliwej mieszanki bitów i basów. Utwory mają głównie wydźwięk rockowy i doskonale się nadają do scen szybkiej akcji, w jakich zagramy "pierwsze skrzypce". Bez wątpienia kolejne kawałki "pompują" adrenalinkę do organizmu gracza. Podkład dźwiękowy, według mnie, trzyma się na poziomie Splinterów, cały czas poszerzając wrażenia z gry. I choć nadal "El Matadorowi" daleko do biegłości i subtelności audio "by" Jesper Kyd, czy porywającego OST z gier EA Games, to wciąż trzeba przyznać, że z całą tą dynamiczną "rzezią" idealnie koresponduje...
Wniosek - koniec recenzji i początek.
Oj rozpisałem się nieźle o tej "grozacji" niezwykle porywającej historii kartelu narkotykowego i depczących mu po piętach, niekoniecznie do końca moralnie się zachowujących, gliniarzy z licencją na zabijanie. A tu najwyższa już pora kończyć... Przejdźmy zatem do podsumowania. Bogaty i zróżnicowany arsenał pukawek, znanych już z m.in. kilkuletniego Maxa Payne'a, pseudointeraktywne otoczenie z dobrze oddaną fizyką ciał stałych, cieczy i gazów, rozbudowana hierarchia rodzajów sztucznej inteligencji, efekty środowiskowo-atmosferyczne i klimatyczna opowieść umiejscowiona w "hameryce" łacińskiej... Wszystko to można by uznać za wystarczający powód, by się omawianym tytułem zainteresować. Ja jednak uważam, że najciekawszym elementem tej gry jest "wyjątkowa" historia rodem z kryminałów spod piór "wielkich" tego gatunku. Zwroty akcji, niedopowiedzenia i zaskakujące wyjaśnienia, i w końcu niespodzianki i uczucie zdrady, korupcji, zemsty i moralnej ambiwalencji - oto co naprawdę potrafi przykuć do ekranu na jakiś ściśle nieokreślony, w moim "feralnym" przypadku - bardzo krótki, czas. A zatem klient otrzymuje produkt, w którym osobiście w zasadzie szukałbym tego wewnętrznego "fuj"... Jednocześnie jednakże nie potrafiłbym przejść obojętnie obok tych klejnocików skradankowych, w jakie "El Matador" obfituje... Niemniej jednak głównym generatorem adrenaliny w tej historii pozostaje, nie ma co tu kryć, ostra jazda bez trzymanki. A ja nigdy fanem "action shooterów" nie byłem, toteż i moja wypowiedź jest wysoce stronnicza. Ci, którzy uznali kolejne Maxy za objawienie niebios, rzeź wyprawianą przez "Krwawą Rayne" za majstersztyk, a wszystkie inne TPP "szutery" przełknęli na jeden kęs, z dużą chęcią sięgną po "El Matadora". Na pewno też zagrywający się w IGI nie będą zawiedzeni z tej gry. No i wszyscy ci, którzy w SplinterCellu i Hitmanie nie potrafili zrozumieć ideologii pozostawania niewidzialnym... Pozostaje jeszcze jedno pytanie - czy warto? Z całym sercem mówię, że (pomimo licznych wad) jak najbardziej. Bo nie ma to jak (tfu!) shooter z odrobiną finezji i ciekawszej fabuły. Panowie i Panie, najwyższa pora zakasać rękawy i wziąć się z bykiem za rogi! Powodzenia w walce z La Valedorą, niezależnie czy postanowicie wytoczyć ciężkie działo rzezi "wielkokalibrowej", czy pozostaniecie nieuchwytnymi cieniami "sprawiedliwości"!