REKLAMA

Indiany Jonesa o wiek się nie pyta. "Artefakt przeznaczenia" to udany epilog serii

Kiedy Steven Spielberg i George Lucas pracowali nad "Poszukiwaczami zaginionej Arki" w głowach mieli atrakcje w Disneylandzie. Najeżyli więc swój film cliffhangerami i nagłymi zwrotami akcji, aby seans przypominał przejażdżkę kolejką górską. Zmierzając do końca trasy serii o słynnym archeologu, James Mangold nie pozwala, aby ten rozpędzony przez nich wagonik się wykoleił. I chociaż porusza się po nieco zardzewiałych torach, "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" pędzi na łeb na szyję, dając fanom wszystko, czego potrzebują.

indiana jones 5 recenzja premiera
REKLAMA

Wiemy już, że Harrison Ford wysłużonego kapelusza słynnego archeologa więcej nie założy. Jamesowi Mangoldowi po raz kolejny w karierze przyszło więc odesłać na emeryturę kochanego na całym świecie bohatera. Pozwala sobie co prawda na sentymentalność, ale w przeciwieństwie do "Logan: Wolverine" nie ma tu melancholijnego nastroju i rozpływania w refleksyjności. Reżyser wraz ze współscenarzystą Jezem Butterworthem od razu wrzucają nas do rozpędzonego pociągu nowoprzygodowych atrakcji. W rozgrywającym się pod koniec II wojny światowej prologu Indiana Jones huśta się nawet na linie, którą naziści zacisnęli wokół jego szyi. Przesada? Raczej służy reszcie opowieści jako kontrapunkt o mocy nostalgicznej bomby atomowej.

Chociaż cyfrowe odmłodzenie Forda nie prezentuje się najlepiej, fani serii poczują się podczas prologu bardzo swojsko. Za chwilę jednak będą musieli pożegnać się z młodzieńczą werwą dziarskiego poszukiwacza przygód. W 1969 roku Indiana Jones to staruszek z brzuszkiem, którego energia przypomina Walta Kowalskiego w "Gran Torino". Nie ma co prawda rasistowskiego usposobienia, ale jest zgorzkniały. Tak styrany życiem, że dzień zaczyna od kawy z alkoholem i kłótni z sąsiadami hipisami. Nie odnajduje się w nowej rzeczywistości i ciągle żyje przeszłością, przez co na sprezentowany mu z racji odejścia na emeryturę zegar spogląda z pogardą, jakby chciał odżegnać się od upływającego czasu. Z tego całego marazmu, poczucia przegranej wyrwie go jego córka chrzestna, mająca chrapkę na tytułowy artefakt - Zegar Archimedesa.

Czytaj także:

REKLAMA

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - recenzja filmu

Tak, postać Heleny to próba wtłoczenia do serii świeżej krwi. Wychodzi to znacznie lepiej niż z Muttem Williamsem w "Królestwie Kryształowej Czaszki", bo ona nie próbuje wypełniać butów archeologa, tylko szuka własnej ścieżki. Co prawda zachowuje jego zadziorność, ale chęć czynienia dobra, zamienia na pazerność, pakując się w kolejne tarapaty. Swoją arogancją go irytuje, przez co - chociaż nie ma między nimi seksualnego napięcia - w ich relacji czuć tę samą chemię, która towarzyszyła głównemu bohaterowi i Marion w "Poszukiwaczach zaginionej Arki". Dziewczyna nie daje się jednak zamknąć się w kliszy damulki w opałach i pretekstu do kolejnych żartów opartych na stereotypach płciowych. Ba, chętnie przejmuje inicjatywę, dzięki czemu momentami Indiana Jones wydaje się wręcz jej pomagierem. Ale spokojnie: to nie jest requel w stylu "Top Gun: Maverick", żeby nostalgia miała zapewniać miękkie przejście ze starego w nowe. Nie wygląda to, jakby Ford namaszczał Phoebe Waller-Bridge na swoją następczynię, aby seria mogła trwać bez niego.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - premiera - opinie

"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" to przede wszystkim opowieść o godzeniu się z upływającym czasem, zmianami, jakie zachodzą na świecie. Z postępem prócz głównego bohatera na swój sposób walczy tu też jego przeciwnik - nazistowski fizyk Jurgen Voller, który rasistowskimi odzywkami zwraca się do czarnoskórego pracownika hotelu. Dla niego Zegar Archimedesa oznacza wprowadzenie porządku, o jakim marzył, gdy służył fuhrerowi. Przeszłość cały czas kładzie się tu więc cieniem na teraźniejszość, czego najdobitniejszym dowodem staje się urywany motyw muzyczny Johna Williamsa, który po paru nutkach zastępują inne - swoją drogą bardziej stockowe - dźwięki. Dawne numery tytułowego archeologa już się nie sprawdzają. Siła nie ta, co kiedyś, zwinność zamieniła się w nieporadność i tylko język ma cięty, jak za młodu. Jest reliktem przeszłości, co twórcy podkreślają, gdy na koniu ucieka przed rozpędzonym metrem.

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia - pożegnanie z pompą i emocją

REKLAMA

Sędziwy wiek nie oznacza dla głównego bohatera taryfy ulgowej. Mangold zawiązuje akcję wrabiając Indianę Jonesa w morderstwo, a potem zgodnie z zasadami kina przygodowego rzuca go w różne części i świata, zmianę miejsca sygnalizując oldchoolową przebitką z mapą. Na ekranie rządzi blockbusterowy eksces, kiedy staruszek ucieka przed absztyfikantem chrześnicy, wyskakuje z wybuchającego statku, a na koniec dolatuje w nieznane w samolocie pełnym nazistów. Narzucone tempo przyprawi o zadyszkę, nawet tych fanów serii, którzy w czasie premiery poprzedniej części chodzili jeszcze w pieluchach.

"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" to film odtwórczy, który umieszcza starą formułę w nowym opakowaniu. Z tych wszystkich kalek Mangold potrafi jednak wycisnąć świeże emocje, a nie tylko szpanować ogromnym budżetem (prawie 300 mln dolarów!) i efektami specjalnymi. Co prawda trochę przesadza i na koniec funduje nam flashbacki z żałości "Królestwa Kryształowej Czaszki", ale to wciąż pozbawiony hamulców rollercoaster atrakcji. Mógłby jechać krócej, bo czuć tu zmęczenie materiału. Niemniej seans i tak mija jak - nie przymierzając - z bicza strzelił.

"Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" od 30 czerwca w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA