„Mały zgon” połączy amerykańskie komedie ze stylem „Kilera” i „Seksmisji”? O serialu Canal+ opowiadają jego twórcy
Polski Canal+ od kilku lat prowadzi wzmożoną ofensywę programową, której niezwykle istotnym elementem są seriale z segmentu premium. Nowa produkcja zatytułowana „Mały zgon” zapowiada się na kolejny hit od stacji. W końcu czy można sobie wyobrazić lepszą komedię sensacyjną niż z udziałem Juliusza Machulskiego?
To właśnie postać legendy polskiego kina komediowego rozpala największe emocje przed zapowiedzianą na początek marca premierą serialu Canal+. Nie powinno to nikogo dziwić. W końcu mowa o twórcy, który ma na swoim koncie większość najcieplej wspominanych przez Polaków filmów z przełomu wieków. „Kiler”, „Kiler-ów 2-óch”, „Pieniądze to nie wszystko” czy „Vinci” to dzieła przywoływane dzisiaj z dużym sentymentem przez wszystkich rodzimych widzów, a przecież w swoim dorobku Machulski ma też wiele świetnych produkcji tworzonych w latach 80.
Warto jednak zaznaczyć, że o ile rola popularnego reżysera przy tworzeniu „Małego zgonu” była naprawdę istotna, to sama fabuła jest wytworem znacznie młodszego tria w postaci Macieja Kawalskiego, Filipa Syczyńskiego i Piotra Domalewskiego. Pierwsza dwójka pracowała nad projektem również jako reżyserzy. Nie będzie to więc stuprocentowo serial w stylu „Kilera” czy „Seksmisji”. Wcale nie trzeba tego traktować jednak w kategorii wady.
Twórcy serialu „Mały zgon” dostrzegają zarówno mocne, jak i słabe strony kultowych polskich komedii.
Z tego też powodu nie ma zamykali się oni w sztywnych ramach takiej czy innej konwencji. Fabuła „Małego Zgonu” opowiada o przypadkowym zetknięciu losów dwóch identycznych z wyglądu mężczyzn. Jeden jest spokojnym i nieśmiałym dyrektorem więzienia, a drugi to były gangster znajdujący się wraz z rodziną w programie ochrony świadków. Splot losu doprowadzi do niezwykłego spotkania obu mężczyzn.
Produkcja Canal+ zapowiada się jako szalona i nieoczywista podróż między różnymi gatunkami. Co w naszym kraju nie zdarza się zbyt często. Inna sprawa, że stworzenie sensownej struktury i ujednolicenie stylu dla tego typu produkcji jest też znacznie trudniejsze. Tym bardziej, że nad poszczególnymi odcinkami pracowało trzech reżyserów:
W „Małym Zgonie” jest dużo komedii. Rzeczywiście ten gatunek z odcinka na odcinek delikatnie fluktuuje — i to dobrze! Czuję, że widać różnice między epizodami reżyserowanymi przeze mnie, a tymi Filipa czy Juliusza. Da się to wyczuć, bo przecież każdego z nas w kinie kręci coś trochę innego. Myślę jednak, że finalnie udało nam się zachować ciekawy balans między komedią a sensacją – zaznacza Maciej Kawalski.
Biorący udział w projekcie aktorzy często podkreślają, że „Mały Zgon” w całym tym gatunkowym spektrum może się znaleźć gdzieś w rodzinie czarnych komedii. Również dlatego, że serial w wielu elementach podejmuje całkowicie realne problemy, nie waha się używać (a nawet nadużywać) wulgarności, a cała historia jest znacznie bardziej mroczna niż przytoczone kultowe filmy Machulskiego.
„Mały Zgon” zawiera sceny pełne przemocy i ogółem jest bardzo mocno zorientowany na dorosłego widza. Twórcy podkreślają, że to nie jest bajka.
Jeszcze dekadę temu podobno produkcja w tej formie zapewne nie znalazłaby wsparcia w polskiej telewizji. Wciąż nie możemy tu mówić o prawdziwe obrazoburczej produkcji na wzór najpopularniejszych amerykańskich seriali, ale wyraźnie widać, że granica tego co dozwolone stale się przesuwa. Co z kolei stworzyło nowe wyzwania dla niektórych aktorów, którzy musieli zmierzyć się z zupełnie nowymi wyzwaniami. W trakcie rozmowy wspomniała o tym choćby Julia Wyszyńska, której bohaterka liczbą wypowiadanych przekleństw zawstydziłaby każdego szewca:
Sama do końca nie wiem, jak to wyszło. Z jednej strony to bardzo ciekawe wyzwanie. W życiu w ogóle nie mam z tym problemu. Przeklinanie to jest naturalny element moich wypowiedzi. To naprawdę pozwala rozładować emocje. I chyba właśnie tego elementu brakowało, gdy musiałam uczyć się linijek tekstu pełnych przecież dobrze mi znajomych przekleństw. Nagle stało się to niełatwe i niewygodne. Granica błędu zrobiła się bardzo cienka. Niezwykle łatwo ją przekroczyć i przesadzić.
Występujący w podwójnej, głównej roli Piotr Grabowski również zaznaczył, jak ciekawym wyzwaniem aktorskim był dla niego „Mały Zgon” dla stacji Canal+.
Znany z licznych ról teatralnych i dubbingowych aktor gra dwóch wyglądających niemal identycznie, ale skrajnie różnych bohaterów. Nie było to łatwe, ale według jego własnych słów, dzięki wsparciu Juliusza Machulskiego, odważał się na więcej niż zwykle. Tu znowu dochodzimy jednak do zaznaczanych wcześniej różnic (estetycznych, charakterologicznych i międzypokoleniowych) wśród tworzących „Mały Zgon” artystów. A one przekładały się siłą rzeczy też na stosunek do aktorów:
Mieszanka twórcza na planie naszego serialu faktycznie była bombowa. Z jednej strony mistrz komedii, a z drugiej młodzi reżyserzy, którzy próbowali przemycić swoje pomysły, ale też musieli się do pewnego stopnia podporządkować wizji pana Juliusza. A przecież scenariusz współtworzył też Piotr Domalewski rozsławiony kilka lat temu dzięki „Cichej nocy”. Muszę powiedzieć, że fantastycznie pracowało mi się z Maciejem i Filipem, ale większe poczucie humoru i luz na planie miał jednak pan Juliusz. Kiedy on przychodził na zdjęcia, to praca powstawała w wyniku śmiesznych improwizacji. Młodsi twórcy woleli jednak bardziej trzymać się zawartej w scenariuszu wizji – przyznała wcielająca się w jedną z więźniarek Karolina Gorczyca.
Bywały momenty sporne. Zdecydowanie. Wydaje mi się, że każde spotkanie twórcze to jest jakieś zderzenie się. A gdy mamy do czynienia z taką legendą kina jak Juliusz Machulski, to nie jest to zderzenie dwóch deskorolek, tylko deskorolki z ciężarówką. Ale jednocześnie, żeby ta współpraca miała sens, musieliśmy stanąć do tej współpracy jako równi partnerzy, a nie statyści – podkreślił Kawalski.
„Mały Zgon” ma być opowieścią o poetyckiej sprawiedliwości i karmie, która wraca do nas prędzej czy później. A czy wysiłek włożony w produkcję wróci do twórców w postaci pozytywnych reakcji widzów?
Odpowiedź na to pytanie poznamy dopiero po premierze ostatniego odcinka, ale od sukcesu produkcji może w pewnym stopniu zależeć, ile w polskiej telewizji będziemy mieć przestrzeni do eksperymentów. Serial tworzony na wzór swoistego jazzowego jam session nie budziłby żadnych wielkich kontrowersji w Stanach Zjednoczonych, ale na rodzimym podwórku to wciąż mimo wszystko pewna nowość:
W trakcie prac nad scenariuszem czuć było między nami miłość do tej jazzowej wolności. Czegoś takiego w polskim kinie a nawet przestrzeni serialowej jeszcze nie było. W teorii komedii na rynku jest zatrzęsienie, ale my uderzamy absurdalną tragikomedię, a ten gatunek w pewnym momencie zupełnie w Polsce zaniknął. Zresztą nie tylko w naszym kraju, bo choćby Craig Mazin o tym bardzo ciekawie opowiadał. To jest wina technologii internetu, ponieważ sieć błyskawicznie wypuszcza coś nowego. I taki humor przeniósł się na dobre właśnie do przestrzeni internetowej. Kino przestało za tym nadążać – stwierdził Filip Syczyński.