O to, jak pracuje się na planie amerykańskiego produkcji, zapytałem Marcina Zarzecznego, który zagrał w "Agencji" - kapitalnym serialu dostępnym na SkyShowtime.

"Agencja" to nowy serial, który dostępny jest na SkyShowtime. Produkcja opowiada o codziennej pracy szpiegów, którzy w pocie czoła zbierają informacje, spiskują i oczywiście kochają. W serialu z Michaelem Fassbenderem w roli głównej zagrał również polski aktor Marcin Zarzeczny. I na potrzeby serialu stworzył przekonującą i wyróżniającą się kreację.
Czytaj także: Dojrzały thriller szpiegowski ze wspaniałą obsadą. Agencja od SkyShowtime - recenzja
Marcin Zarzeczny: wywiad
Konrad Chwast: Jak się czujesz po występie w tak dużej produkcji międzynarodowej?
Marcin Zarzeczny: Jak się czuję? Zaczynam się w ogóle jakoś pełniej cieszyć tą całą historią, bo powiem ci, że na początku, kiedy ten serial premierował za granicą, to nie mogłem tego w pełni poczuć. Miałem umowę z Paramountem, żeby mówić o tym głośniej, kiedy będzie bliżej premiery w Polsce. I czułem, że powinienem się tego trzymać.
A teraz?
Teraz jestem właśnie na takim etapie, że mam codziennie jakiś wywiad, albo dwa, mam spotkania z dziennikarzami. I mam bardzo wiele świetnych rozmów. I patrzę na to, co się dzieje, na te wszystkie artykuły, które pojawiają się w Internecie, a jest tego naprawdę dużo i powiem ci, że jest to niezłe doświadczenie.
Usłyszałem, że twoja rola podobno miała być mniejsza, ale została powiększona oraz że Fassbender miał wpływ na tę decyzję. Możesz coś więcej opowiedzieć?
Tak, to prawda, że role została powiększona, choć muszę przyznać, że nie do końca wiem, z jakich powodów, bo tego nie zgłębiałem - po prostu cieszę się, że to się stało.
Być może było tak, że pojawienie się jeszcze potem, w 7. odcinku Aleksieja Orekhova było od początku w oryginalnym scenariuszu i producenci po prostu nie chcieli tego zdradzić na samym początku, a może rzeczywiście zmienili charakter tego pierwotnego skryptu i dopisali nowy wątek dla mojej postaci.
Twoja rola w serialu jest bardzo intensywna, jak się do niej przygotowywałeś?
Na co dzień pracuje Techniką Ivany Chubbuk, jestem też jej licencjonowanym nauczycielem i to jest moje główne narzędzie aktorskie. Przygotowując się do tej roli pracowałem równolegle na „school of creation”, czyli metodzie nieaktorskiej, która pomaga zlokalizować przekonania czy poglądy, które blokują tworzenie, tworzenie czegokolwiek, relacji, postaci, biznesu – absolutnie wszystkiego.
Na czym polega Technika Ivany Chubbuk?
Ona polega przede wszystkim na wyznaczaniu celów postaci, które tworzymy. Pierwszym zadaniem, jakie sobie stawiamy, chcąc odegrać postać, jest nazwanie tego, co jest celem życia postaci w tej historii, do czego ona dąży. No i potem trzeba spojrzeć na sceny, które ma się do zagrania i ustalić, co w nich chce osiągnąć i jak to będzie wpływało na ten cel główny. Potem szuka się znaku równości między postacią a sobą samym. Jeśli nasza postać potrzebuje miłości czy ratunku, to trzeba odnaleźć swoje doświadczenia w szukaniu miłości lub ratunku. Chodzi o to, aby przenieść prawdziwą potrzebę z prawdziwego życia na pole postaci. Stąd właśnie bierze się tak silne paliwo, aby uzyskać tę intensywność, którą zauważyłeś.
Korzystałeś ze wskazówek reżyserów czy innych osób, z którymi pracowałeś na planie?
Dobrze określiłem cele przed wejściem na plan, więc praca z Joe Wright’em była… dopełnieniem mojej pracy domowej. Nigdy nie usłyszałem od żadnego z reżyserów „Marcin, to w ogóle nie tak”. Jeśli chodzi o zadania to jedyne, co słyszałem to „głębiej” albo w danym fragmencie zróbmy switch.
Z którym z tych aktorów pracowało cię tak najlepiej?
Mnie w ogóle świetnie pracowało się na planie „Agencji”. Nie czuję w ogóle, aby granie z kimś było lepsze albo gorsze.
Mam na pewno fajne wspomnienie ze sceny trójkowej, która pojawia się w 7. odcinku. Jesteśmy tam ja, Michael [Fassbender – przyp. red.] i John Magaro. W czasie prób rodziła się między nami gra, rywalizacja, która toczyła się między postaciami. Miałem wielką frajdę z tej naszej zabawy. To było tak radosne, że musiałem im powiedzieć jak wielka to przyjemność być z nimi w tej właśnie grze. Tam w ogóle było super na każdym kroku, wystarczyło być i chłonąć te wszystkie wspaniałości, które działy się dookoła.
Widzę, że tryskasz radością. Co najbardziej uderzyło cię, kiedy zacząłeś pracę przy „Agencji”? To przecież wielkobudżetowy międzynarodowy projekt.
Rozmach. Skala i zaopiekowanie. Tak naprawdę to byłem już zaopiekowany od wyjścia z domu w Warszawie, pod drzwiami czekał na mnie kierowca zatrudniony przez produkcję w Londynie, aby zawieźć mnie na lotnisko.
Na miejscu zaskoczyła mnie, choć nie mówię, że to nie zdarza się w Polsce, dbałość o to, żeby było miło i po prostu fajnie. Oni świetnie tworzą warunki do pracy w skupieniu.
Na czym polegało to w praktyce?
Chodziło przede wszystkim o tworzenie dobrych relacji w miejscu pracy. Na przykład wchodzę do sali, gdzie robi się make-up czy do garderoby, a tam już wiszą zdjęcia wszystkich aktorów. Makijażyści czy obsługa planu doskonale wiedzą, z kim będą pracowali, więc od progu witają się: „O cześć Marcin, fajnie cię poznać, nazywam się tak i tak, będziemy robić to i to”. I mają też szacunek do pracy każdego. Tworzą przed ujęciem świetne warunki do skupienia, wejścia w rolę, pytają czy wszyscy są “happy” i gotowi do ujęcia.
O produkcjach SkyShowtime czytaj w Spider's Web:
- SkyShowtime: najlepsze filmy 2025 roku. Ranking TOP 15
- 2. sezon prequela Yellowstone już jest, ale jeszcze nie w Polsce. Kiedy zobaczymy nowe odcinki serialu?
- Dowiedziałem się, dlaczego kobiety zabijają. I świetnie się przy tym bawiłem
- Mocne polskie wątki w głośnym amerykańskim serialu. Tak wygląda nasze lotnisko
- Uwielbiany serial ze świata Yellowstone zmierza na Netfliksa. Kiedy pojawi się w Polsce?
Myślisz, że ta różnica to kwestia mentalności, kultury, czy tego, że zagraniczne produkcje mają po prostu budowany latami know-how, jak powinien wyglądać plan?
Nie znam aż tak bardzo kultury amerykańskiej czy brytyjskiej, żeby powiedzieć na pewno, czy to kwestia mentalności. Wydaje mi się, że oni mają to know-how, dbają, żeby ludzie czuli się fajnie na planie, są świadomi tego, że dobre rzeczy powstają w odpowiedniej atmosferze, która sprzyja tworzeniu.
Cofnijmy się trochę. Jaką drogę musiałeś przejść, żeby dostać zagrać w „Agencji”?
Po tym, jak wysłałem self-tape’a (wizytówkę na casting – przyp. red.), zostałem zaproszony do Londynu, ale nie mogłem pojechać, więc umówiliśmy się na Zooma. W tym czasie akurat zakończyłem zdjęcia do 2. sezonu „Klangora” i zrobiłem sobie taki prezent, że pojechałem z mamą do Hiszpanii na drogę Camino de Santiago. Dosłownie 11 godzin po powrocie do Polski miałem rozmowę online z Joe Wright’em i reżyserkami castingu. To półgodzinne spotkanie nie było ani dobre, ani złe, ale poczułem, że między mną a reżyserem była jakaś chemia. I na koniec spotkania Joe powiedział: „No, Marcin, najlepiej byłoby jakbyś przyjechał do Londynu, żebyśmy porozmawiali na żywo”. Poleciałem tam dosłownie 5 dni później, odbyło się nasze spotkanie, casting, grałem tam 3 sceny i poszło bardzo dobrze.
Myślę sobie, że w przypadku każdego aktora, czy to polskiego, czy nie, to wygląda tak samo. Tylko oczywiście nam się wydaje, że polscy aktorzy w produkcjach zagranicznych to fenomen, wiem, że zdarza się to częściej, niż nam się wydaje.
Zwłaszcza że streaming sporo zmienił, bo tych serialowych ról jest po prostu więcej.
Tak, ale wiesz, co jest super w tych zagranicznych produkcjach? Że tam nikt nie pyta, jaką szkołę skończyłeś, tylko sprawdzają, czy dobrze grasz, czy pasujesz do roli i czy dobrze się z tobą pracuje. Nie wiem, czy to jest tak bardzo aktualne w Polsce, ale kiedy zaczynałem pracę aktorską, to miałem poczucie, że szkoła jest wyznacznikiem tego, jakim jesteś aktorem. A tam tego po prostu nie ma. Nikt mnie o wykształcenie nie pytał. Liczyło się moje zaangażowanie, przygotowanie i to w jaki sposób współtworzyłem sceny na castingu.
Jakie masz teraz plany?
Na pewno muszę znaleźć agenta w Polsce. Mam za sobą 5 castingów i to jest super, bo w całym zeszłym roku miałem ich w sumie 8, a więc połowa zeszłorocznego wyniku do połowy lutego, to naprawdę dobry wynik. Pracuję nad sobą, uczę, dbam o zdrowie. W tym wszystkim dostałem propozycję zagrania głównej roli w krótkim metrażu w Nowym Jorku, skontaktowała się ze mną producentka tego filmu, napisała, że ich team kreatywny po obejrzeniu Agencji był pod wrażeniem mojej pracy i postanowili zaprosić mnie do współpracy. Ze względów formalnych to się nie udało ze względu na szybki czas startu zdjęć. Ale sam fakt bardzo cieszy. I zobaczymy, co się dalej wydarzy. Jestem takim typem, że jak ktoś mi powie, że jedziemy robić film na drugi koniec świata, to zanim skończy to mówić, to ja już mam plecak spakowany. Mam w sobie wielki głód kolejnych ról i przygód.