Twórcy horrorów nieraz lubują się w serwowaniu scen pełnych przemocy, zapominając nadać im jakiegokolwiek znaczenia. Niestety, zdarza im się też uwypuklać znaczenie swoich filmów zapominając o przemocy. W obu tych wypadkach odzierają gatunek z całego jego potencjału.
Schemat wszyscy znamy. Fabuła szczątkowa, ale ręka, noga, mózg na ścianie. Jedni to uwielbiają, inni uważają za, pfffe, rozrywkę dla biedoty umysłowej. Mało (o ile w ogóle jakieś są) jest gatunków filmowych, które by tak dzieliły publiczność jak horrory. No cóż, kino grozy w jakiś sposób samo sobie na to zasłużyło, zajeżdżając na śmierć różnorodne schematy fabularne. Nic dziwnego, że w zbiorowej świadomości przeciętnych widzów kojarzone jest z półnagą nastolatką, uciekającą po lesie przed psychopatycznym mordercą, tanimi jump scare’ami i absurdami kryjącymi się za kolejnymi zwrotami akcji. Każdy szanujący się fan ekranowych dreszczyków wie, że prawda jest nieco, a raczej zupełnie inna. Publiczność masowa zaczyna ją odkrywać stosunkowo od niedawna.
Od kilku lat trwa zmiana podejścia do kina grozy. Jego znajomość stała się nawet dowodem na snobistyczne wysmakowanie artystyczne. „Uciekaj!”, „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”, „Ciche miejsce” czy „Dziedzictwo. Hereditary” wdarły się do zbiorowej świadomości widzów i zmieniły ich sposób postrzegania gatunku. Publiczność odkryła, że może on być wykorzystywany w sposób metaforyczny. Za sprawą dreszczy opowiadać o kwestiach ważkich i odnosić się do uniwersalnych prawd, a nie polegać jedynie na tanich próbach wzbudzenia jakichkolwiek emocji. No tak, to już nie tylko nagie panienki i krwawe morderstwa, ale również komentarz społeczny, feministyczny manifest, psychodrama o rasie. Problem w tym, że, wbrew temu co chcieliby niektórzy, rewolucja nie zdarzyła się zaledwie parę lat temu.
Post-horror, którego nie ma
Winien takich wniosków jest on: Steve Rose. W lipcu 2017 roku na łamach portalu The Guardian pojawił się artykuł „How post-horror movies are taking over cinema”. Nie trzeba z maczetą czy nożem kuchennym w ręku stać na straży godności slasherów, aby zauważyć, że tekst został napisany przez kogoś, kto z horrorami ma niewiele wspólnego i spogląda na nie z góry. Od razu deprecjonuje gatunek sprowadzając go do nadmiernie eksploatowanych, powtarzalnych schematów. Nadzieję na zmiany dostrzega chociażby w „To przychodzi po zmroku” i „Ghost Story” (pomijając całkowicie fakt, że w przypadku ostatniego tytułu wytwórnia A24 często podkreślała, że NIE jest to horror). Aby tę rzekomo nową falę kina grozy odróżnić od innych jego przedstawicieli, wymieniane przez siebie produkcje określa mianem post-horrorów, a termin ten szybko podchwytują, często samozwańczy, krytycy, a co gorsza zaczyna on gościć w zbiorowej świadomości widzów.
Post-horrory to nic innego jak horrory, tylko artystyczne, igrające z przyzwyczajeniami publiczności i znanymi schematami. Zaraz ktoś krzyknie „nihil novi!”. I będzie miał rację. Ten przedrostek „post” sugerujący jakąś rewolucję w gatunku jest mylący. W opisywanych przez Rose’a filmach nie ma nic nowego, a są one rozwinięciem dobrze znanych nam tendencji. Wiedziałby to, gdyby wiedział o gatunku nieco więcej niż niedzielni widzowie multipleksów. Zauważyłby na ten przykład, że wspominana przez niego „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”, chociaż wciąż straszy i fascynuje atmosferą, to nie ma w niej nic czego, byśmy w kinie grozy jeszcze nie widzieli. Spełnia ona zasady folk-horrorów, zdefiniowane na podstawie trzech filmów z przełomu lat 60. i 70.(!): „Krew na szponach szatan”, „Pogromca czarownic” i „Kult”.
W żadnym wypadku nie chodzi mi o prostowanie artykułu Rose’a (to od czasów jego publikacji zrobiono już wielokrotnie). Chciałem tylko na jego przykładzie pokazać, że każdy kto krzyczy, że w końcu może oglądać horrory, bo wreszcie są o czymś, wykazuje się nie wysmakowanym gustem, tylko ignorancją w temacie. Niemniej z niepokojem odnoszę wrażenie, że w dzisiejszym kinie grozy twórcy coraz częściej poświęcają przemoc na ołtarzu źle pojmowanej metaforyki (bełkotliwe „To przychodzi po zmroku”). Oj tak, w XXI wieku z większym zadzieraniem nosa zaczęli filozofować, żeby nie napisać mędrkować. Oczywiście, jak od każdej, tak i od tej reguły znajdziemy mnóstwo wyjątków i liczne filmy będące istnymi festiwalami przemocy. W końcu po drugiej stronie barykady stoją zrodzone z tragedii 9/11 torture porns, w których główną atrakcją są tortury i lejąca się na wszystkie strony krew.
Niewykorzystany potencjał horroru?
Spoglądając na to, co działo się w amerykańskim kinie grozy po ataku na World Trade Center łatwo zrozumieć skąd przyszły wnioski o rewolucji w horrorach. Twórcy pokroju Roba Zombie’ego i Eli Rotha rozpływali się w scenach pełnych przemocy, dając wyraz ogarniającemu społeczeństwo nihilizmowi. Doskonale pokazuje to najsłynniejsze torture porn, którego kolejne odsłony pojawiają się w kinie do dzisiaj. „Piła” jest też sztandarowym przykładem tego, jak nie uciekając od przemocy można za jej pomocą przemycać kolejne odniesienia do otaczającej nas rzeczywistości. Chociażby scena finałowa pierwszej części, w której Jigsaw wstaje, jest w końcu odczytywana w kontekście obowiązującej wtedy ustawy Patriot Act, pozwalającej administracji rządowej szpiegować obywateli bez wyraźnego powodu. Podobnych smaczków jest o wiele więcej. A to oznacza, że sukces filmu nie wynikał z podkręcanej na maksa brutalności, tylko w takich drobnych powiązaniach z rzeczywistością po 11 września 2001 roku. Niekoniecznie były one intencjonalne. Publiczność sama sobie je odnalazła.
Jak słusznie bowiem zauważa Kevin Wetmore w „Post-9/11 Horror in American Cinema”, kino grozy nie ma własnych znaczeń, ale generuje je w oparciu o doświadczenia publiczności. I tak było od zawsze. Tak było od zawsze. George A. Romero wybrał do głównej roli w „Nocy żywych trupów” czarnoskórego aktora, bo ten był najlepszy, a widzowie już mogli odczytywać opowieść w kontekście segregacji rasowej. A przecież trzeba jednocześnie zauważyć, że nie brakuje tam szokujących do dzisiaj scen przemocy. Komentarze społeczne można więc z łatwością mnożyć bez poświęcania brutalności w imię comic reliefów, jak robił to Jordan Peele w „Uciekaj!”. W horrorze możemy bowiem mieć ciastko i zjeść ciastko. Nie trzeba uwypuklać metaforycznego wymiaru scenariusza, zapominając o krwawych elementach rozrywkowych.
Niestety wielu widzów często o tym dzisiaj zapomina, zachwycając się „nową, bo artystyczną falą” horrorów. A przecież nawet oglądanie tak chętnie wyśmiewanych przez nich slasherów nie musi oznaczać utraty szarych komórek. Odczytywanie ich w kluczu feminizmu, da nam całkiem niezły obraz na relacje genderowe w USA. Kino grozy (zresztą jak całe kino gatunkowe) od zawsze jest bowiem nośnikiem znaczeń. Często potrafi też jednocześnie przestraszyć, obrzydzić i zmusić do przemyśleń. Nawet jeśli czasem ktoś o tym zapomni, to właśnie w tej niesamowitej mieszance tkwi jego pełen transgresywny potencjał. I chciałbym, żeby wszyscy twórcy chcący przekraczać granice znanych nam schematów o tym nie zapomina, odbierając publiczności przyjemność z patrzenia na krwawe ekscesy. Rękę, nogą i mózgiem na ścianie też można powiedzieć wiele ciekawych rzeczy.