REKLAMA

„Oppenheimer” to najlepszy film w karierze Christophera Nolana i wstrząsająca opowieść o zniszczeniu świata

Christopher Nolan stwierdził, że "Oppenheimer" to najtrudniejszy film, jaki kiedykolwiek nakręcił - po ukończeniu zdjęć miał poczuć ulgę, jak gdyby wyzwolił się od wielkiego psychicznego obciążenia. Rozumiem, co miał na myśli: ta przerażająca w swej istocie opowieść to coś więcej, niż produkcja biograficzna. To prawdziwa historia tragicznego triumfu, ale i - w pewnym sensie, nawiązując do słów tytułowej postaci - zniszczenia świata.

oppenheimer film recenzja opinie bomba atomowa christopher nolan
REKLAMA

Głęboka intuicja twórcza i włożony w realizację każdego z filmów wysiłek sprawiły, że Christopher Nolan stał się jednym z najbardziej cenionych i dochodowych reżyserów XXI wieku. I choć sam należę raczej do bardziej powściągliwych sympatyków twórczości Brytyjczyka - upieram się, że od czasu niepozbawionego wad „Interstellara” w jego kinie więcej było wykalkulowania i pretensjonalności niż serca - tym razem jestem gotów przyznać, że wspiął się na wyżyny swojej sztuki. „Oppenheimer” to coś więcej niż „kolejny film Nolana”, choć, oczywiście, składa się z wielu charakterystycznych dla jego kina elementów. 

Akcja filmu rozgrywa się na przestrzeni około czterdziestu lat na czterech płaszczyznach czasowych. Twórca często przemieszcza opowieść z jednej na drugą, ani na moment nie tracąc klarowności - jak wiemy, twórca potrafi komplikować swoje historie, ale potrafi też rozrysować je tak, że nawet nieustanne przeskoki pomiędzy kolejnymi okresami pozostają czytelne, w czym pomaga ustalenie prostych reguł: przede wszystkim w obrębie kolorystyki obrazu i charakteryzacji. Działa. 

Fabuła śledzi rozwój kariery naukowca, inicjację „Projektu Manhattan”, intensywne cztery lata pracy nad bombą atomową w Los Alamos zwieńczone testem nuklearnym „Trinity”, okres działalności w roli głównego doradcy Komisji Energii Atomowej po wojnie oraz przesłuchanie przed komisją śledczą, które poskutkowało cofnięciem mu certyfikatów bezpieczeństwa. Centralne punkty fabuły zmieniają się kilkakrotnie, zamykane wątki ustępują miejsca nowym, jednak każdy z komponentów opowieści okazuje się niezbędny, by pozwolić jej właściwie wybrzmieć. Ani jedna minuta „Oppenheimera” (a jest ich w sumie 180) nie wydaje się niepotrzebna.

Czytaj także:
- Idziesz na "Oppenheimera"? Wybierz w kinie miejsce, które zająłby sam Nolan
- Od bomby atomowej do filmu Christophera Nolana. Jaki był i jak żył Oppenheimer, niszczyciel światów?
- "Oppenheimer" może być jego przełomową rolą, ale Cillian Murphy już jest uwielbiany. Sylwetka aktora

REKLAMA

Oppenheimer: recenzja filmu Christophera Nolana

Jasne, poszczególne składowe „Oppenheimera” zawierają cechy charakterystyczne dla kina Nolana. Opowieść jest, siłą rzeczy, zakorzeniona w problematyce natury etycznej, pochyla się nad ludzką moralnością i związkami przyczynowo-skutkowymi w wielu wymiarach. Twórca wraca do nielinearnej narracji, zabawy przesunięciami czasowymi; stosuje przytłumienie kolorów i sugestywne cienie, sięga po szerokie zbliżenia z płytką głębią ostrości; niepokoi nas nieśpiesznymi partyturami o minimalistycznym wyrazie. Minimalizację wygenerowanych komputerowo efektów zmniejszył do zera. Wielkoformatowość IMAX-a jedynie częściowo posłużyła mu do uchwycenia wspaniałości panoram - chodziło tu przede wszystkim o zbadanie skomplikowanej natury tytułowego naukowca, którego wewnętrzne niepokoje w jednej z najlepszych kreacji znakomicie sportretował Cillian Murphy. Nie muszę chyba dodawać, że „Oppenheimer” wygląda obłędnie - przyzwyczajony do dopieszczonych formalnie filmów jego autorstwa i tak pozostawałem pod wielkim wrażeniem, od pierwszej do ostatniej minuty.

Oprawę traktuję jednak jako dodatek, uzupełnienie, nieustannie poszukując ducha, treści - i z radością stwierdzam, że właśnie na poziomie treści twórca przekazał tu znacznie więcej, niż w jakimkolwiek jego dotychczasowym dziele.

Oppenheimer
REKLAMA

Nolan nie nakręcił filmu będącego bezpośrednim rozliczeniem ze zniszczeniem Hiroszimy i Nagasaki - nie zobaczymy tu dramatycznych obrazów zagłady. „Oppenheimer” nie wystawia jednoznacznych ocen, a przygląda się tematowi z różnych perspektyw - przeformułowuje nawet nasze postrzeganie poszczególnych wydarzeń, na bieżąco podsuwa nowe informacje, zmieniając znaczenia, podważając, spierając się, sugerując. Nie opowiada się po stronie żadnego z decydentów. W ten sposób staje się opowieścią o zagadkowości ludzkiej natury, tajemnicach naszych wnętrz, niemożliwym do przewidzenia wpływie decyzji podejmowanych przez jednostki o różnym stopniu sprawczości - na najbliższe otoczenie, na cały świat. Reżyser odpuścił showmaństwo i wrócił do eksplorowania zakamarków ludzkiej duszy, a sposób, w jaki to zrobił, bije na głowę jego poprzednie dokonania w tej materii.

Poruszająca okazuje się też aktualność filmu. Nolan - choć, jak wspominałem, nie bawi się w banalnego moralizatora - zachęca do wyciągania wniosków. Oppenheimer dopiero z czasem zaczął sobie uświadamiać, jak straszliwą broń złożył w ręce ludzkości; analogie do współczesnych zagrożeń, w tym do rozwoju sztucznej inteligencji, nasuwają się same.

Bomba atomowa stała się straszakiem w rękach wielu państw; obecnie wydaje się bardziej iluzją niż czymś, co naprawdę nas przeraża - a przecież wciąż pozostaje realnym zagrożeniem dla świata. Świata, który w pewnym sensie już został zniszczony wraz z powołaniem tego straszliwego narzędzia do życia - jak w ostatniej scenie filmu stwierdza sam Oppenheimer. Nowy film Nolana jest monumentalny, niebywale gęsty, nie napawa nadzieją i potrafi przerazić, ale przy okazji zachęca do uważności. Gwarantuję: takiej biografii jeszcze nie widzieliście.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA