Alfred Hitchcock twierdził, że film musi rozpoczynać się od trzęsienia ziemi, a potem tempo powinno już tylko wzrastać. Twórcy "Szybkich i wściekłych" noszą tę zasadę w sercu, dlatego dziesiątą część serii otwiera nowe spojrzenie na widowiskowy pościg z finału piątki, po czym szybko dochodzi do próby wysadzenia Watykanu. A to wciąż tylko przedsmak czekających nas atrakcji, bo z tak pomysłowym i diabolicznym przeciwnikiem rodzina Doma nie miała jeszcze do czynienia.
OCENA
Jak moglibyśmy nie mówić o rodzinie, skoro rodzina jest wszystkim, co mamy? – nawija Wiz Khalifa w See You Again na koniec siódemki, po części tłumacząc podejście twórców, którzy regularnie dostarczają materiałów na te wszystkie memy uwydatniające telenowelowy charakter kolejnych fabuł. Możemy śmiać się, że Dom ze swoim zapatrzeniem w siłę rodziny, gotowy byłby rzucić wyzwanie tyranozaurowi, ale przecież w samych filmach nie ma nic zdrożnego. Jeszcze w 1988 roku "Szklana pułapka" spopularyzowała model bohatera walczącego o najbliższych i od tamtej pory kino akcji poszerza galerię ojców-herosów, chroniących bądź ratujących dzieci i żony. "Szybcy i wściekli" wpisują się w ten trend, jedynie, jak to seria ma już w zwyczaju, sprowadza go do absurdu.
"Szybcy i wściekli 10" to kolejna kopalnia templatek do całej serii śmiesznych obrazków, bo już w jednej z pierwszych scen jesteśmy świadkami rytualnego grilla, podczas którego do stołu siada cała ekipa Doma wraz z jego synem i babcią. To jedyny raz, kiedy słowo "rodzina" pada w filmie nieironicznie. Od tej pory antagoniści będą wzbudzać w głównym bohaterze niesmak, wyśmiewając najważniejszą dla niego wartość. Należałoby to co prawda odczytywać w kategoriach samoświadomości produkcji, oczka puszczanego do widza, ale i tak znowu mamy do czynienia z hagiografią protagonisty. W dodatku bardziej oczywistą niż kiedykolwiek wcześniej. Główny bohater nie tylko pręży muskuły i wciska gaz do dechy, aby ratować najbliższych, ale ocala również Watykan, ryzykując życie w widowiskowej akrobacji samochodowej, żeby nakierować pędzącą i płonącą bombę do Tybru. Laurkę stawia mu nawet brat Jakob opowiadający siostrzeńcowi, jak to spędził życie w jego cieniu, "a rzuca on duży cień".
Czytaj także:
Szybcy i wściekli 10 – recenzja filmu
Ten święty, ojciec całego narodu, który w krótkometrażowym prologu do czwartej części serii "Los Bandoleros" postanowił kraść bogatym benzynę, aby oddać ją biednym Dominikańczykom, trafia na godnego siebie przeciwnika – swoją antytezę. Czarny charakter nie wzbudza szacunku i nie zależy mu na autorytecie, więc zbiera wokół siebie ludzi, grożąc ich bliskim. W przeciwieństwie do głoszącej wyższość rozumu nad sercem Cipher nie jest on samotnym wilkiem z wyboru, ale dlatego, że rodzina Doma doprowadziła do śmierci jego ojca. Znany nam już biznesman Hernan Reyes pozostawił mu w spadku spore fundusze i zaszczepił nienawiść do rodziny protagonisty. To właśnie oczami Dantego na początku oglądamy ucieczkę przed policją z kilkutonowym sejfem przyczepionym do samochodów głównych bohaterów w finale piątki, poznając nowe okoliczności zdarzenia – nie tyle te, co mogły nam umknąć, ale po prostu wymyślone na poczekaniu. Chociaż od dłuższego czasu twórcy cyklu budują jedną, nadrzędną metanarrację, to przecież za każdym razem szyją ją fabularnie za pomocą lin holowniczych.
Zachęceni popularnością debiutującego i jednocześnie ginącego w "Tokio Drift" Hana, twórcy "Szybkich i wściekłych" mieszali już w chronologii serii, abyśmy mogli spotkać go w sequelach. Jego śmierć musieliśmy potem przeżywać ponownie, ale przecież długo martwy nie pozostał, bo cykl zwrotami akcji się żywi. Tutaj natkniecie się na nich więcej niż kiedykolwiek wcześniej, gdyż nie mówię tylko o kolejnej niespodziewanej rezurekcji czy scenie po napisach z powrotem bohatera, który na własne życzenie opuścił rodzinę Doma. Niezrównoważony psychicznie Dante wciąga protagonistę w śmiertelnie niebezpieczną grę, cały czas się z nim drocząc. Nauczony przez tatusia, żeby nigdy nie zabijać kogoś, kto zasługuje na cierpienie, stopniowo obnaża swój makiaweliczny charakter. Twisty standardowo bywają co prawda naiwne, jakby wymyślił je dzieciak bawiący się resorakami i żołnierzykami, ale przymkniecie na to oczy, bo w stylu działania antagonisty jest coś odżywczego.
Terroryści, demoniczna Cipher i nawet wymoczkowaty Otto – dotychczasowe czarne charaktery były nieznośnie poważne, jakby urwały się z uniwersum Jamesa Bonda, a nie należały do nowoczesnego opływającego ironią kina akcji. "Szybcy i wściekli" potrzebowali takiego antagonisty, jak Dante, który w bezczelnie komiksowy sposób przemienia wszystko w makabryczny żart. Rozprawia o toksycznej męskości, malując trupom paznokcie u stóp i z zadziornym uśmiechem, tanecznym wręcz krokiem konfrontuje się z Domem. Obok obowiązkowych pyskówek Teja i Romana i kilku innych humorystycznych wtrętów, sprawdza się jako przeciwwaga dla patosu zaklętego w postaci głównego bohatera. Jason Momoa brawurowo go przerysowuje, brnąc w groteskę tak bardzo, że tylko czekamy, aż na ekranie pojawi się Batman i pomyli go z Jokerem.
Czytaj także:
Szybcy i wściekli 10 – zbliża się koniec drogi
O ile do tej pory twórcy zawsze dotrzymywali słowa, gdy obiecywali bardziej odjechane akcje niż kiedykolwiek wcześniej, tym razem im się nie udaje. Nic dziwnego, bo w dziewiątce bohaterowie pojechali w kosmos i nie sposób sobie wyobrazić, jak można byłoby to przebić. Nudzić się jednak nie będziecie, gdyż stojący za kamerą Louis Leterrier sprowadza serię na ziemię, wzorem swoich poprzedników za nic sobie mając logikę i zasady fizyki. Rozpływa się w absurdzie tak bardzo, że widowiskowe atrakcje jak zwykle skutecznie odwracają uwagę od pretekstowej fabuły. Nie mamy co prawda do czynienia z poziomem "Johna Wicka 4" i reżyser nawet nie zbliża się do pomysłowych inscenizacji Jamesa Wana z "Szybkich i wściekłych 7", gdyż raczej naśladuje szpanerski styl Justina Lina (części 3-6 i 9). Nawet jeśli sięga przy tym po chwyty tanie jak Golf tego Sebiksa z bloku obok, udaje mu się wprawić nas w osłupienie, a nawet wyciska z tej przesady całkiem sporo emocji.
Widząc koniec drogi na horyzoncie, reżyser daje się ponieść nostalgii. Proponuje nam nawet powrót do korzeni, bombami i wybuchami podrasowując oldschoolową, długą scenę wyścigu ulicznego. Bo odważnie się z nami droczy, kiedy nawiązuje do poprzednich części, tylko po to, aby coś zmienić w powtarzanych sytuacjach, rozwiązać stary problem w nowy sposób. To w tych właśnie momentach najlepiej widać, że chociaż nie wszystko tu zagrało jak trzeba, serca temu filmowi odmówić nie można. Dzięki niemu nawet jeśli "Szybcy i wściekli" jadą tutaj po wyboistej drodze, pozwalając, aby rzucało nimi na wszystkie strony, to jednak do mety zmierzają pewnie i z nogą gotową w każdej chwili docisnąć pedał gazu do dechy.