Idzie widz do kina na film, a tam... serial. Zamiast zamkniętej historii, po ponad dwóch godzinach okazuje się, że obejrzeliśmy właśnie jeden odcinek, zakończony cliffhangerem. Dlaczego Hollywood tak chętnie dzisiaj dzieli swoje produkcje na części?
Wybaczcie dziaderskie narzekanie już na starcie, ale za moich czasów filmy miały wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Dzisiaj mają wstęp, ewentualnie kawałek rozwinięcia i cliffhangera. Hollywood z Fabryki Snów zmienia się w Żabkę - oferuje promocję na wielosztuki. Nie jest to oczywiście nowa koncepcja, ale obecnie bardziej niż wyjątkiem, wydaje się regułą. W samym zeszłym roku Fabryka Snów aż trzykrotnie dała nam "części 1". Dostaliśmy "Mission: Impossible - Dead Reckoning - Part One", "Spider-Man: Poprzez multiwersum" oraz "Szybkich i wściekłych 10". Jakby tego było mało, parę miesięcy temu Denis Villeneuve pokazał światu drugą odsłonę swojego dyptyku na podstawie "Diuny" Franka Herberta, a za jakiś miesiąc światło dziennie ujrzy "Horyzont. Rozdział 1", do którego w sierpniu dołączy "Horyzont. Rozdział 2".
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że filmy te wcale do najkrótszych nie należą. Każdy z wymienionych wyżej tytułów trwa grubo ponad dwie godziny. Ba! Nowemu "Mission: Impossible" i "Diunie" bliżej nawet do trzech godzin, które zresztą "Horyzont" lekko przekracza. Dobra, umówmy się: nie jest to wielki problem. 180 min w kinie jesteśmy w stanie zaakceptować, o czym świadczą sukcesy finansowe "Avengers: Końca gry", "Batmana", "Avatara: Istoty wody" i "Oppenheimera" . Jakim więc cudem, tak długie metraże wciąż twórcom nie wystarczają?
Czemu w kinach jest coraz więcej seriali?
Dzielenie filmów na części może być dyktowane wizją artystyczną. Nawet tak wielki reżyser jak David Lynch poniósł przecież totalną klęskę, kiedy z "Diuny" Franka Herberta zrobił jeden film. Żeby nie powtarzać jego błędów, Denis Villeneuve zdecydował się przenieść na ekran najpierw jedną a potem drugą połowę powieści. Mając tak obszerny i wielowątkowy materiał źródłowy jest to całkowicie uzasadnione. Tym bardziej że obie produkcje działają doskonale - nawet osobno sprawdzają się jako hollywoodzkie widowiska, aczkolwiek lepiej funkcjonują nierozerwalnie obok siebie. "Część 2" w tytule ostatniej z nich nie oznacza przecież sequela, tylko kontynuację rozpoczętej wcześniej opowieści. Na takim podejściu opiera się cała koncepcja kilkuczęściowych eventów - abyśmy patrzyli na nie, jako całość.
Decyzję o podzieleniu nowego "Mission: Impossible" na dwie części Christopher McQuarrie podobnie tłumaczył swego czasu względami artystycznymi. "Rozumieliśmy [z Tomem Cruise'em], że mamy film długi na dwie godziny i 40 minut. I każda scena jest w nim niezbędna" - mówił reżyser w wywiadzie dla The Hollywood Reporter. W tym wypadku chciałoby się jednak zlecić mu misję obejrzenia produkcji raz jeszcze (jeśli zdecydowałby się ją przyjąć). Z całą sympatią do widowiskowości "Dead Reckoning", akurat przypominanie czym w ogóle jest Impossible Missions Force (IMF) nie było konieczne. Parę scen akcji też dałoby się skrócić i twórcom by korona z głowy nie spadła, a i montażyście ręka by nie uschła.
Powodów dla dzielenia filmów Haylee Gilmore z MovieWeb doszukuje się jeszcze w kwestiach praktycznych, bo "kto chciałby siedzieć w kinie przez trzy godziny bez przerwy na toaletę?". Jak już ustaliliśmy, dajemy sobie z tym radę. Gdyby jednak Hollywood zdecydowało się wypuszczać swoje dwupaki w ramach jednej produkcji, to z pięcio-, a nawet sześciogodzinnymi seansami byłby już problem. Stanowiłyby wyzwanie, którego podejmowaliby się tylko najtwardsi zawodnicy festiwalu Nowe Horyzonty. W pewien sposób Fabryka Snów rzeczywiście okazuje nam łaskę, ale na pewno nie kierując się przy tym naszą wygodą.
Gdyby względy praktyczne odgrywały w decyzjach Hollywood jakąkolwiek rolę, filmy byłyby krótsze. Albo trwałaby przynajmniej poważna dyskusja na temat przywrócenia przerw w projekcjach, które odeszły w zapomnienie wraz z "Gandhim". A przecież biografia duchowego przywódcy liczy sobie 3 godziny i 11 minut. Na dobrą sprawę to niewiele dłużej niż współczesne wysokobudżetowe produkcje, przy jakich na podobne antrakty nie mamy co liczyć. Ostatnio co prawda część kin wprowadziła je na własną rękę przy okazji "Czasu krwawego księżyca". Widzowie byli zachwyceni, ale Martin Scorsese i Thelma Shoonmaker kręcili na to nosem. Dystrybutor Paramount i producent Apple Original Films krzyczeli natomiast o pogwałceniu kontraktu i nakazywali wyświetlać tytuł w ciągłości.
Hollywoodzka inflacja
Najważniejszego czynniku, wpływającego na decyzję o realizacji kilkuczęściowych eventów, doszukiwałbym się w starej dobrej chciwości. Na przełomie wieków popularne były filmy średniobudżetowe. Pierwsi "Szybcy i wściekli" kosztowali przecież marne 38 mln dol. Zarabiając 207 mln dali początek jednej z najbardziej dochodowych serii w historii kina. Niedługo później Hollywood odkryło bowiem, że widzowie kochają franczyzy. Pędziliśmy do kin na trylogię "Władcy Pierścieni", kolejne odsłony "X-Menów" i "Harry'ego Pottera", przez co dotarliśmy do uniwersum Marvela. Realizacja produkcji tańszych i nienależących do żadnego IP (Intelectual Property - Własność Intelektualna) przestała być opłacalna. Teraz, jeśli inwestować, to tylko w rozwój rozpoznawalnych marek. I to coraz więcej, więcej i więcej. Jedynie w tym wielkie wytwórnie dopatrują się skutecznego narzędzia w walce z popularnością streamingu.
Czując zagrożenie ze strony Netfliksa i spółki Hollywood doszło do wniosku, że musi oferować widzom coś innego - coś bardziej widowiskowego, coś bardziej wartościowego, coś, czego obejrzenie w domu nie dostarczy takich emocji, coś, na co platform po prostu nie stać, do czego nie mają praw. Budżety wzrastały dynamicznie, a nowe "Gwiezdne wojny", nowi "Avengers", nowy "Spider-Man", nowy "Jurassic Park", nowy "Król lew" zarabiały po ponad miliard dolarów. W pierwszej dziesiątce najbardziej dochodowych filmów wszech czasów tylko jeden - "Titanic" - nie jest częścią większej franczyzy (a "Avatar" wspiął się na szczyt zestawienia, zanim się w nią zmienił).
Hollywood co jakiś czas jeszcze próbuje dotrzeć do widzów z oryginalnymi produkcjami. Najczęściej ("Oppenheimer" będzie tutaj dumnym wyjątkiem) ponosząc porażkę. "Twórca" kosztował 80 mln dol., ale zarobił jedynie 104 mln. Sukces? Nie bardzo. Przyjęło się, że granicą opłacalności jest dwukrotność budżetu. Zyski zaczynają się od jego 2,5-krotności. Dlatego właśnie niedawny "Kaskader" okazał się box offisową bombą. Wydano na niego 130 mln dol. Do tej pory zebrał na całym świecie zaledwie 127,5 mln. Wnioski narzucają się same: ludzie nie chcą oglądać filmów nienależących do wielkich franczyz, nawet jeśli gra w nim gwiazdor największego hitu poprzedniego roku (Ryan Gosling z "Barbie"), który zainkasował za swoją rolę całkiem pokaźny czek. Proste?
Hollywood dawno już straciło wiarę w oryginalność. Pieniądz widzi jedynie w seriach, uniwersach, franczyzach. Dlatego - jak to ładnie ujęła Elamin Abdelmahmoud - ograbia nas z emocjonalnego domknięcia, z filmowej satysfakcji. Dzieli kolejne produkcje na części, bo wierzy, że umieszczając w tytule "Rozdział 1", "Part One", obiecując jakąś kontynuację, pozostawiając nas z cliffhangerem, przyciągnie do kin więcej widzów. Musi to robić, żeby zarobić. Tak się przynajmniej Fabryce Snów wydaje. W jej logice jest jednak pewien błąd poznawczy. I to tak poważny, że Christopher Nolan mógłby o nim zrealizować produkcję dłuższą nawet niż "Oppenheimer".
Moda na sukces
"M3GAN" kosztowała 12 mln dol. Szybko więc zaczęła na siebie zarabiać i zebrała na całym świecie ponad 180 mln. Na tym właśnie polega formuła stojącego za tytułem Blumhouse'a. Studio robi filmy za kilka, kilkanaście, ewentualnie kilkadziesiąt milionów, przez co serwuje nam hit za hitem. Dla wielkich wytwórni to wręcz nieosiągalny poziom skuteczności. Skoro na kolejne tytuły wydaje po kilkaset milionów, one muszą w box offisie dobijać się do miliarda. "Szybkich i wściekłych 10" zrealizowano za 340 mln. Licznik wpływów zatrzymał się na 704 mln. To piąty największy hit zeszłego roku, a jednak według standardowego przelicznika ledwo przekroczył granicę opłacalności.
Więcej o box offisie poczytasz na Spider's Web:
W topce najlepiej zarabiających filmów zeszłego roku jest więcej podobnych wpadek. Nawet nowe "Mission: Impossible" przy budżecie 291 mln dol. nie dobiło do granicy opłacalności - zebrał ledwo ponad 567,5 mln. Przy tak wysokich kosztach produkcji, kolejne tytuły nie mają po prostu szans na siebie zarobić. I, jak widać, żadne sztuczki z dzieleniem tytułów na części sukcesu wcale nie gwarantują. Zamiast kombinować, Hollywood powinno wybrać się na korki z matematyki. Bo aktualnie oblewa kartkówkę z najprostszych rachunków.