„Małe kobietki” to zapis urokliwej codzienności, w której trzeba uważać na nudę. Oceniamy nominowany do 6 Oscarów film Grety Gerwig
„Małe kobietki” Grety Gerwig to nowa adaptacja słynnej powieści Louisy May Alcott. Film w tym roku nominowany jest aż do 6 Oscarów. Czy to udana wersja książki amerykańskiej pisarki? Oceniamy.
OCENA
„Małe kobietki” to opowieść o czterech siostrach u progu dorosłości. Powieść, wydana po raz pierwszy w 1868 roku, od lat inspirowała twórców innych dzieł kultury. Do dziś powstało aż dwadzieścia wariacji tej historii, w formie: adaptacji filmowych, sztuk teatralnych, musicali, a nawet opery. Jest bowiem coś niezwykle uniwersalnego w opowieści Alcott, że tak silnie rezonuje ona z odbiorcami na przestrzeni dekad.
Najnowsza wersja, przygotowana pod okiem Grety Gerwig, której debiutancki film – „Lady Bird” – zaskarbił sobie przychylność widzów i krytyków, podejmuje temat z nowej strony.
Reżyserka zdecydowała się poprowadzić film dwutorowo, przeplatając ze sobą dwie perspektywy czasowe. Sceny ze wspólnego życia dziewcząt w młodości miesza z chwilami z ich późniejszego żywota, gdy młode panny rozjechały się w różne strony świata. Zagranie to ma na celu pokazanie, że choć bohaterki często stoją przed podobnymi problemami, przez to, że zmieniło się ich wewnętrzne podejście, zmienił się też sposób rozwiązania dylematów.
Taka struktura działa jednak jedynie połowicznie. O ile zestawienie scen z przeszłości i teraźniejszości wyraźnie pokazuje przemianę bohaterek, kontrastując ich postawy w różnych momentach czasu, o tyle niektóre sekwencje nie oddziałują już tak silnie. Koronnym przykładem są dramatyczne w założeniu sceny, w których Jo budzi się w pokoju Beth, po czym nerwowo zbiega po schodach. Obie nagrane są w niemal identycznie, choć posiadają zupełnie inny wydźwięk emocjonalny. Takie zagranie, znane chociażby ze słynnej sceny z homarami z filmu Woody’ego Allena „Annie Hall”, niesie ze sobą konkretny cel – podkreślenie różnorodności doznań. Zabieg ten niestety nie do końca działa w filmie Gerwig. Własnie dlatego, że obie sceny zostały pokazane tuż po sobie, zamiast umieszczone w innych częściach obrazu.
Dobrze widać to na przykładzie scen na plaży – momenty z radosnej młodości dziewcząt, gdy te biegają po piasku, ukazane są w jasnym, skąpanym słońcem odcieniu. Z ekranu bije optymizm. Gdy później oglądamy tę samą plażę, w smutniejszej, bardziej niebieskawej barwie, od razu odczuwamy zmianę emocjonalną i inaczej odbieramy ten moment. Jak gdyby tonacja barwna odzwierciadlała nastrój bohaterek.
Taki kontrast działa na widza o wiele silniej – dzięki oddzieleniu wspomnianych scen na plaży innymi sekwencjami, widz ma możliwość nabrania dystansu do poszczególnych ujęć. Ma szansę na nowo przeżywać je, wracając do wcześniejszych wydarzeń w myślach. Nie jest wówczas atakowany serią następujących po sobie ujęć, które wydają się zbyt ostentacyjne, jakby reżyserka próbowała poklepać nas po ramieniu, a potem palcem wskazać to, na co powinniśmy zwrócić uwagę. Subtelniejsze zagrania, dzięki którym to w nas budzą się skojarzenia, są o wiele bardziej udane i głębiej zapadają w pamięć.
Zastanawiają też niektóre rozwiązania formalne, które zdają się nic nie wnosić do opowiadanej historii.
W jednym momencie dwójka bohaterów mówi na przykład wprost do kamery. Zabieg ten ma ukazywać korespondencję między nimi. Sęk tkwi w tym, że motyw ten pojawia się jedynie raz i w zasadzie nie przystaje do reszty opowieści. Nic bowiem nie wynika z tego skierowania się wprost do widza. Scena ta wydaje się niemal wprowadzona na siłę.
Film przyciąga natomiast uwagę od strony aktorskiej.
Saoirse Ronan jako Jo jest niczym wulkan energii. Dziewczyna nie może ustać w jednym miejscu, ciągle chciałaby robić coś więcej, lepiej, szybciej. Bohaterka umie zadbać o własny interes i nie boi się głośno, wyraźnie mówić o swoich potrzebach. Kreacja Ronan przyciąga uwagę i pozwala kibicować bohaterce w jej poczynaniach.
Dobra jest też Florence Pugh jako młodsza Amy, która od zawsze wydawała się znajdować w cieniu pozostałych sióstr. Pugh swoimi gestami, mimiką, czy głośnymi sapnięciami wielokrotnie pokazuje, jak takie traktowanie wpływa na jej wewnętrzny obraz samej siebie. Aktorka w ciekawie odegrała także przemianę bohaterki, ukazując w jaki sposób Amy wyrobiła w sobie bardziej dorosłe mechanizmy obronne.
Interesująca jest natomiast sprawa z Timothéem Chalametem. Młody aktor, który zasłynął rolą w filmie „Tamte dni, tamte noce”, kradnąc tą kreacją serca wielu widzów, choć po raz kolejny gra wariację na temat zauroczonego młodzieńca, znów dobrze odnajduje się na ekranie. Mimo że nie sposób nie mieć wrażenia, że aktor wykorzystuje te same środki do stworzenia roli, nie można odmówić mu, że ponownie dobrze do niej pasuje.
„Małe kobietki” to zapis urokliwej codzienności.
Należy jednak uważać, by przy takim temacie, nie zanudzić widza. Grecie Gewrig udało się to połowicznie. Środkowy akt filmu raczej powoli wlecze się do przodu, przez co chwilami trudno jest nam utrzymać zainteresowanie snutą opowieścią. Na szczęście ostatnie pół godziny dość mocno nadrabia, wreszcie porządnie nabierając tempa.
Brakuje temu filmowi zadziorności, energii i nowoczesnego montażu, czegoś na wzór porywającego serialu „Dickinson” Aleny Smith od Apple TV+. Ta produkcja jest zresztą doskonałą cezurą dla nowej wersji „Małych kobietek”, zwłaszcza, że postać Luisy May Alcott, autorki powieści, pojawia się w serialu, którego wydarzenia poniekąd inspirują ją do rozpoczęcia prac nad dziełem.
Mam wrażene, że najnowsza wersja „Małych kobietek” mogła być o wiele lepsza. Wydaje się, że w tej historii drzemie potencjał na dużo, dużo więcej, niż to, co ujrzeliśmy na ekranie.
Mimo wszystko film nominowany jest w tym roku aż do 6 nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, w tym za Najlepszy Film, dwie kreacje aktorskie czy scenariusz adaptowany, ale nie za Najlepszą Reżyserię. Patrząc jednak na niektóre niezrozumiałe zagrania Gerwig, brak tej ostatniej zupełnie mnie nie dziwi.