REKLAMA

Ten film jest tak zły, że aż dobry. Ubawiłem się, jak prosiaczek

Nie dziwi, że "Puchatek: Krew i miód" spotkał się z - delikatnie mówiąc - chłodnym przyjęciem ze strony krytyków. Za jego jedyną zaletę można uznać oryginalny koncept, bo poza tym to film dziki, nieposkromiony, nieokrzesany i nieujarzmiony. Brakuje w nim nie tylko fabularnej spójności, ale też sprawności realizacyjnej. Jak przyjemnie jednak się go ogląda!

puchatek horror premiera opinie
REKLAMA

"Puchatek: Krew i miód" w ogóle by nie powstał, gdyby "Kubuś Puchatek" Alana Alexandra Milne'a nie trafił do domeny publicznej. Tym samym prawa autorskie przestały dotyczyć tytułowego bohatera. Teraz każdy może z nim zrobić, co tylko zechce. Rhys Frake-Waterfield pomyślał akurat, że zabawnie byłoby, gdyby miś o bardzo małym rozumku zmienił się w twardogłowego mordercę. Dlatego swój horror rozpoczyna tam, gdzie kończy się oryginał.

Wiecie, jak to wyglądało. Krzyś przyjaźnił się ze zwierzątkami ze Stumilowego Lasu, ale w końcu dorósł. Opuścił dom i wyjechał na studia. Gdy on walczył o godną przyszłość, Kubuś Puchatek i jego towarzysze zdziczeli. Kiedyś promowali rodzinne wartości i posilali się miodkiem czy innymi darami natury. Pewnego razu zgłodnieli tak bardzo, że zjedli Kłapouchego. Gdy raz zasmakowali krwi, zachcieli jej więcej. I więcej. I więcej. Teraz brutalnie mordują więc każdego, kto wejdzie na ich teren. I właśnie zbliża się dostawa świeżego mięsa.

REKLAMA

Puchatek: Krew i miód to brutalny horror

W swojej książce z 1990 roku Vera Dika określiła slashery mianem "cyklu prześladowczego" (stalking cycle), bo przecież fabuły tak "Halloween", jak i "Piątku 13-go" kręcą się wokół psychopatycznych morderców, którzy prześladują młodych ludzi, głównie dziewczyny. Ten leżący u podstaw całego podgatunku motyw narracyjny zostaje w "Krwi i miodzie" aż nadto uwydatniony. Do Stumilowego Lasu wraz z grupą przyjaciółek przybywa bowiem Maria - kobieta, którą pewien natręt miał swego czasu na celowniku. Teraz przyjdzie jej się zmierzyć z przerośniętymi misiem i prosiakiem.

Kubuś i Prosiaczek z "Krwi i miodu" noszą się jak rednecki i jak rednecki się zachowują. Mogliby wręcz podać sobie ręce z rodzinką Firefly z imaginarium Roba Zombie'ego. Napędza ich żądza mordu i nie ograniczają żadne skrupuły. Pojmaną kobietę biją ciężkim młotem, inną duszą grubymi łańcuchami, a jeszcze inną wrzucają do kruszarki do drewna. Co tam brak jakiegokolwiek sensu. Przestaniecie się zastanawiać, gdzie tytułowy bohater nauczył się prowadzić auto, gdy zobaczycie, jak rozjeżdża dziewczynie głowę. Aż jej gumowe oko wypada. Auć!

Puchatek: Krew i miód - premiera

"Krew i miód" to splatter, w którym krew musi się lać obficie, a ręka, noga, mózg - lądować na ścianie. Ku naszej uciesze oczywiście. Dlatego każda z postaci to mięso armatnie. Nie będzie wam ich żal. To w końcu klisze tak wyeksploatowane, że Puchatek z Prosiaczkiem okazują im wręcz łaskę, kiedy skracają ich męki. Popisują się przy tym inwencją godną Freddy'ego Kruegera i laleczki Chucky, chociaż nie mają ich charyzmy. To raczej typy ciche, w stylu Leatherface'a i Michaela Myersa. Bo Frake-Waterfield przenosi nas do okresu - jakkolwiek aburdalnie to nie zabrzmi - niewinności slasherów. Podgatunek przyjmuje tu swoją najbardziej prymitywną formę.

Puchatek: Krew i miód już w kinach

Dzisiaj pejzaż kina grozy prezentuje się inaczej niż kiedyś. Podgatunek zdominowały postmodernistyczne wariacje w stylu "Krzyku", czy (a nawet przede wszystkim) ambitne requele a la nowy "Candyman". "Krew i miód" pluje na te wszystkie elevated horrors, którymi Hollywood celuje przede wszystkim w gusta zadzierającej nosa widowni. Chcecie metafory? Jedyną metaforą, jaką tu znajdziecie, będzie scena z grupą twardzieli bijących Puchatka wszystkim, co wpadnie im w ręce. Oznacza tyle, że zaraz zginą w męczarniach.

"Krew i miód" idealnie odnalazłby się w repertuarze kin samochodowych jako double feature z "The Slumber Party Massacre" bądź "The House on Sorority Row" w latach 80. To wtedy bowiem publiczność domagała się wręcz takiej prostej, krwawej rozrywki. Przecież kiedy "Prima aprilis" w 1986 roku weszło do kin, widzowie go odrzucili, bo był zbyt skomplikowany. Przez finałowy twist poczuli się oszukani, myśleli, że może coś im umknęło, na coś ważnego nie zwrócili uwagi. A przecież nie zapłacili za bilet, żeby używać podczas seansu szarych komórek. Chcieli móc wyjść w trakcie po popcorn, zająć się partnerem/partnerką, a potem wrócić do oglądania nie tracąc zupełnie nic i bez skrępowania rozkoszować się kolejnymi brutalnymi morderstwami. Tyle.

Puchatek: Krew i miód
REKLAMA

Jeśli horror jest dla was zjadliwy tylko w formie serwowanej przez Jordana Peele'a, "Krew i miód" wam się nie spodoba. Jeśli jednak piszczeliście z zachwytu na "Terrifierze 2", tak bardzo, że potem w domu odpaliliście jeszcze wysłużone DVD ze "Sleepaway Camp III", na "Puchatku" ubawicie się jak prosiaczki.

Czytaj także:

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA