Nie pamiętam tak ekstremalnego roku w polskich kinach. Było ostro, a będzie jeszcze lepiej
To był ekstremalny rok. W polskich kinach pojawiło się kilka filmów, które nastawione były na wytrącenie widza ze strefy komfortu. Robiły to na różne sposoby. Na wielkich ekranach nie zabrakło nawet taniego, brutalnego horroru z morderczym klaunem. "Terrifier 2" był jednak tylko kropką nad "i" oraz zapowiedzią nadchodzących, krwawych atrakcji.
We wspaniałą klamrę polscy dystrybutorzy ujęli miniony rok. Otworzyli i zamknęli go filmami ekstremalnymi. Już w styczniu na wielkie ekrany weszło bowiem "Titane", a tuż przed Bożym Narodzeniem kina zaatakował "Terrfier 2". Na pierwszy rzut oka produkcje te nie mają ze sobą nic wspólnego. Pierwsza z nich to francuski arthouse, a druga – amerykański grindhouse zrobiony za pięć baksów. Co je łączy? Transgresja. Przekraczanie barier głównego nurtu. Poetyka obu tytułów, choć tak od siebie różna, nastawiona jest na jeden cel: wytrącanie widzów ze strefy komfortu.
W "Titane" Julia Ducournau rzuca nam wyzwanie, abyśmy odnaleźli się w świecie, w którym wszystko jest płynne – seksualność, płeć, tożsamość. Aby uniknąć kary za serię brutalnych morderstw, główna bohaterka zaczyna podawać się za zaginionego chłopca. Ciało poddawane jest tutaj obróbce w nieustannym akcie samokreacji. Gdzieś w tle pobrzmiewają echa "Crash: Niebezpiecznego pożądania" Davida Cronenberga. Bo ten film w równym stopniu co ludzką krwią, umazany jest smarem do samochodów. Świat przedstawiony jest zimny, odpychający i wręcz obrzydliwy, a jednak ma w sobie coś, przez co oczu od ekranu nie można oderwać. Produkcja zadebiutowała na naszych ekranach w połowie zeszłego stycznia. Okazała się więc mocnym otwarciem roku, wyznaczając kinowy rytm kolejnych miesięcy. Ekstremalnych akcentów w minionych miesiącach było bowiem więcej.
2022 rok należał do kinowej ekstremy
"Titane" zalicza się do francuskiej ekstremy, którą krytyk James Quandt określił mianem "śluzu spermy i gore, rozbuchanego do miana kinematografii narodowej". Mówiąc w skrócie, twórcy skupiają się na ludzkich ciałach, najchętniej korzystając z konwencji filmów pornograficznych i body horroru. We wrześniu 2022 roku polscy widzowie mieli okazję zobaczyć nowy film czołowego przedstawiciela nurtu – Gaspara Noego. Nie ma w "Vortex" co prawda brutalnego gwałtu ("Nieodwracalne"), dokumentalnej transkrypcji seksu ("Love"), czy narkotykowego tripu ("Climax"). Reżyser "Wkraczając w pustkę" jest tu o wiele bardziej zachowawczy niż w swoich wcześniejszych tytułach. To w końcu opowieść o parze staruszków.
Co prawda "Vortex" to the best of formalnych zabaw reżysera. Split screenem wprowadza dysonans i raz po raz kąpie świat przedstawiony w jaskrawych barwach. W tym obrazku coś jednak nie gra. Film dedykowany jest tym, "których umysły zapadły się wcześniej niż serce". Tutaj nie ma pięknych i młodych w pełni sił. Bohaterowie nie zostają sprowadzeni do sumy niskich popędów – chęci zemsty, wściekłości, czy hedonistycznych pragnień. To produkcja zbudowana z powidoków dotychczasowej twórczości Noego. On zmusza nas tu do obcowania ze starymi ciałami – pomarszczonymi, zmęczonymi, wytartymi. Pokazuje to, co dla głównego nurtu jest tematem tabu. Może i nie prowokuje tak bardzo jak Michael Haneke w "Miłości", ale widza też nie oszczędza.
Horrorowe oblicza kinowej ekstremy
Filmowa ekstrema przyjmowała w minionym roku różne formy. Amerykańscy widzowie dostali jej więcej niż my. Z powodów licencyjnych w naszym kraju nie był dystrybuowany chociażby "Hellraiser". W Stanach Zjednoczonych film trafił na niedostępną w Polsce platformę Hulu. W zamyśle jest to restart słynnej serii horrorów. Co to jednak za restart, skoro David Bruckner w głębokim poważaniu ma mitologię oryginału Clive’a Barkera. Najważniejsze cechy Cenobitów są tu wypowiadane półgębkiem. Oni nie są zaprzeczeniem dualizmu, wyzwaniem rzuconym dychotomii. Te rozkochane w bólu "anioły dla jednych, demony dla drugich" okazują się zwykłymi tricksterami. Do pokazania mają nam jednak iście wspaniałe widoki.
Filmowi Brucknera bliżej niż do samego "Hellraisera", jest do "Piły". Twórcy rozsmakowują się w scenach brutalnych tortur i przemoc wysuwa się tu na pierwszy plan. Ekran krew zalewa, kiedy ludzkie ciała rozrywane są w wymyślnych pułapkach, jakich nie powstydziłby się Jigsaw i jego późniejsze miniony. Torture porn na pełnej. Co prawda jedna rzeź powtórki z rozrywki nie czyni, ale być może jesteśmy świadkami powrotu tendencji z pierwszej dekady XX wieku, kiedy to amerykańscy twórcy horrorów przepracowywali traumę ataku na World Trade Center takimi właśnie środkami.
Mówiąc w telegraficznym skrócie: Amerykanie nie widzieli sensu w akcie przemocy, którego padli ofiarami, przez co James Wan (wspomniana "Piła"), Eli Roth ("Hostel"), czy Rob Zombie ("Dom 1000 trupów") nagminnie serwowali widzom spektakle bezsensownej przemocy. Nie można takiemu kinu grozy odmówić funkcji katartycznej. A przecież dzisiaj nie tylko Stany Zjednoczone, ale cały świat ma co przepracowywać. W ostatnim czasie doznaliśmy globalnej traumy, jaką była pandemia. Być może więc kino przybrało w zeszłym roku ekstremalne szaty, aby pomóc nam się z nią uporać. Nawet w Polskich kinach mogliśmy znaleźć na to dowód.
Ekstremalna odpowiedź na pandemię?
Być może nie były to intencje reżysera, ale filmu, w którym morderczy wirus przekształca ludzi w krwiożercze bestie, nie sposób dzisiaj nie osadzić w kontekście pandemii koronawirusa. Czas premiery tajwańskiego "Smutku" okazuje się więc kluczowy dla próby jego odczytania. Czyżby więc sceny brutalnych gwałtów i wymyślnych tortur (wybaczcie ogólnikowość, ale krwawe szczegóły, mogą spowodować odruch wymiotny u czytelników ze słabszymi żołądkami), miały więc funkcję terapeutyczną? Może się tak wydawać, bo zostają ujęte w konwencję prostej, a wręcz naiwnej opowieści o miłości. Rozdzielone przez makabryczne wydarzenia małżeństwo, szuka tu do siebie drogi, aby przetrwać apokalipsę. Nie spodziewajcie się jednak pokrzepiającego morału. Z gatunkowym optymizmem, twórcy obchodzą się bowiem jeszcze bardziej szorstko niż zainfekowanymi wirusem postaciami.
Prowokacja jest wpisana w DNA kina ekstremalnego. Szok nabiera w nim funkcjonalności, bo mamy w tym wypadku do czynienia z filmami, które opowiadają o człowieku – o naszej kondycji, o otaczającym nas świecie. Sposób, w jaki twórcy podejmują interesujące ich tematy wymaga od nas nieustannej pracy intelektualnej. Ale jest to jednak też rozrywka. Brutalnie przypomniał o tym "Terrifier 2". Ten tytuł z dnia na dzień stał się sensacją, bo w Stanach Zjednoczonych ktoś miał zerzygać się podczas seansu, a ktoś inny zemdleć. W mediach społecznych informacja ta rozeszła się viralowo i każdy widz, na całym świecie, chciał ten tani horror zobaczyć. Zarobił on więc już kilkanaście milionów dolarów (kosztował zaledwie 250 tys.).
Nie ma sensu szukać intelektualnego usprawiedliwienia dla groteskowej przemocy w "Terrifierze 2". Brutalny spektakl jest tu czystą zabawą. W końcu – w przeciwieństwie do "Smutku" – od strony fabularnej nie wprowadzają w konwencji slashera żadnych istotnych zmian. Mamy mordercę równie cichego, co Michael Myers, a jednocześnie zabawnego niczym Freddy Krueger. Są wymyślne zabójstwa, jest i niewinna final girl. Wszystko to zostaje podane w anturażu z gumowych flaków i sztucznej krwi. Damien Leone szuka najprostszych pretekstów, aby móc rozpływać się w scenach pomysłowych tortur. Dlatego charakteryzuje je ekstremalna dosłowność. Reżyser w psychopatycznym pędzie niemiłosiernie rozciąga je w czasie i nie szczędzi fizjologicznych szczegółów.
Ekstrema zostaje z nami na dłużej
Gdy siedziałem w kinie należącym do dużej sieci i zobaczyłem zwiastun "Terrifiera 2", pomyślałem sobie, że żyję w pięknych czasach. Jest to przecież film, o którym w normalnych warunkach by się w naszym kraju nie mówiło. Byłby znany jedynie grupce rozkochanych w gore miłośników horrorów. Nie miałby szans na tak szeroką dystrybucję. Trudno więc się nie uśmiechać, patrząc, jak ekstrema rozgaszcza się w polskich kinach. Rodzimi widzowie otrzymali w minionym roku okazję, aby stać się z nią za pan brat. A w nadchodzących miesiącach będą mogli dalej zacieśniać z nią więzy.
Już w miniony piątek do polskich kin weszło "Wilcze stado", do którego realizacji twórcy zużyli 2,5 tony sztucznej krwi. Zapewniam was, że w filmie widać każdą kropelkę. Dystrybutorzy nowy rok zaczynają więc z grubej rury, a potem mają zamiar iść za ciosem. Tak jak było w przypadku "Titane", to dopiero początek radykalnych doznań, jakie nas czekają w nadchodzących miesiącach. Już w kwietniu ma zadebiutować bowiem "Martwe zło: Przebudzenie". Szykujcie więc torby na wymioty, ekstrema dopiero zaczęła się na naszych ekranach rozpędzać.