10 Years Challenge w wykonaniu grupy White Lies. Płyta „Five” to kawał chwytliwego grania
Na 10. rocznicę debiutu zespół White Lies nie mógł zrobić zarówno sobie, jak i swoim fanom, lepszego prezentu niż „Five”.
OCENA
Już dekada minęła od czasu, kiedy trio z Ealing zadebiutowało swoim ciepło przyjętym i cenionym „To Lose My Life”. W momencie, w którym 10 Years Challenge zalało internet, możemy do tej zabawy dołączyć również White Lies, bo ich „Five” dobrze pokazuje, jaką drogę przebyła grupa.
Z jednej strony album jest spójny z dotychczasową twórczością zespołu, bo to wciąż granie znajdujące się gdzieś pomiędzy post punkowym chłodem, a ocieplającym te dźwięki synth popem z dużą dozą przebojowości. Z drugiej jednak, to nie odcinanie kuponów i powielanie schematów, a krok do przodu, zwłaszcza jeżeli chodzi o brzmienie.
White Lies chyba jeszcze nigdy nie uzyskali tak powalającego brzmienia.
Płytę zmiksował zdobywca nagrody Grammy Alan Moulder, który współpracował ze Smashing Pumpkins, Nine Inch Nails czy The Killers. To zatem gość na właściwym miejscu, co zaowocowało brzmieniem dającym wrażenie, jakbyśmy obcowali z zespołem w sali prób. Tu wszystko się zgadza - gitary rozsadzają głośniki, syntezatory ukazują swoją potęgę. Wszystko brzmi nad wyraz klarownie, a tło zachwyca dźwiękowymi smaczkami.
Początek płyty wydaje się nieco ryzykowny. Time to Give rozciąga się na ponad 7 minut. Nie każdy jest w stanie utrzymać uwagę słuchacza przez tak długi czas i zdołać go nie znużyć. To jednak bardzo dobry otwieracz zapowiadający to, czego można się spodziewać po reszcie płyty. Zaś trwająca kilka minut instrumentalna wstawka zdominowana przez gitarę i prosty klawiszowy motyw nie usypia, zaś pobudza.
Ian Curtis byłby dumny ze swoich rodaków.
To dlatego, że kolejny na liście jest numer Never Alone, który jest trochę jak bardziej rozpędzona i odarta z depresyjności wersja Atmosphere. Jeden z sampli brzmi jak żywcem wyjęty ze słynnej kompozycji Joy Division. W takim Believe It również da się wyraźnie usłyszeć echa twórczości autorów „Closer”, choć oczywiście doprawione solidną dawką przebojowości w wykonaniu White Lies.
„Five” ogólnie jest płytą bardzo radio friendly. Singlowe Tokyo z grooviastym basem i przestrzennymi zwrotkami może z powodzeniem rządzić na parkietach. Podobnie zresztą, jak Jo, choć tu nie jest już tak bujająco, za to z rockowym pazurem. Najwięcej ciężaru odnaleźć można w wieńczącym krążek Fire And Wings. Tu brzmienie gitary ma w sobie nawet coś z brudu ery grunge’u. Z kolei Daniel ma potencjał na stadionowy hymn. Z łatwością widzę, jak tysiące gardeł wyśpiewuje refren wraz z Harrym McVeighem. A do tego jeszcze przesterowane gitarowe solo rodem z hairmetalowej estetyki lat 80.
Inspiracje White Lies są znane od samego początku działalności grupy. Tak jak na poprzednich albumach, tak i tu słychać wpływy New Order, wspomnianego już Joy Division czy INXS. Na „Five” przebój goni przebój, choć nie są to hity, które wałkować będą wszystkie radiostacje. Szczere high five ode mnie dla tria z Ealing.