Evergrey to jeden z najlepszych metalowych zespołów świata. Album „The Atlantic” tylko to potwierdza
Pochodzący ze Szwecji królowie (prog)metalu, czyli Evergrey, wracają ze swoją jedenastą już płytą. „The Atlantic” to mistrzowskie połączenie ciężaru, przygniatających riffów oraz melodii i melancholii.
OCENA
Mamy dopiero styczeń, a ja już mam pierwszego kandydata do Top 10 najlepszych płyt 2019 roku.
Jeszcze w czasach licealnych, kiedy to słuchałem w dużej mierze zachodniego rocka i metalu, odkryłem prawdziwą „muzyczną żyłę złota”, która znajduje się o wiele bliżej naszego kraju. Mowa tu oczywiście o krainie północy – Skandynawii. Z naciskiem na Szwecję. Zanim na dobre poznałem tamtejszą nową falę skandynawskiego kina, ten rejon świata zachwycił mnie są muzyką. Na dobrą sprawę nie byłem wówczas świadomy, że Szwedzi od lat rządzą także i globalnym popem, jako że stamtąd pochodzi lwia cześć producentów największych popowych hitów naszych czasów.
To też miejsce, z którego pochodzi cała masa genialnych zespołów, które tchnęły nowe życie w powoli tetryczejącego hard-rocka. Nawet jeśli kapele te grały na dobrą sprawę klasyczne schematy. Przede wszystkim jednak prężnie działała (i nadal działa) tam scena szeroko rozumianego progresywnego metalu. Szwedzi zaproponowali mnóstwo nowatorskich rozwiązań, w odróżnieniu od choćby swoich brytyjskich czy amerykańskich kolegów, którzy przeważnie kopiowali siebie nawzajem, stojąc na dobrą sprawę w miejscu.
I tak poznałem Evergrey. Grupę, którą do dziś uważam, za jeden z najlepszych metalowych zespołów świata. Pochodzący z Goteborga muzycy znaleźli naprawdę ciekawą formułę na progresywny metal. Zamiast bawić się w monumentalne, często kilkunastominutowe kompozycje, okraszone wirtuozerskimi i skomplikowanymi solówkami na gitarze czy klawiszach, oni poszli w drugą stronę – ku prostocie i klarowności przekazu. Co wcale nie oznacza braku ambicji.
Evergrey do perfekcji wypracowali formułę, w której mroczna atmosfera, ciężar riffów oraz piękne i przystępne melodie mieszały się w niebanalnych, różnorodnych kompozycjach.
Ze zmianami tempa, nastroju oraz pomysłami rodem z klasyki prog rocka. Ale „upchniętymi” zręcznie do formatu utworów trwających średnio 5-6 minut. Stworzyć wielowątkowy, rozbudowany kawałek, który trwałby 15 minut to jedno, ale skumulowanie go do 5 minut to już wyższa szkoła jazdy.
„The Atlantic”, czyli najnowszy krążek Evergrey, to idealny przykład ich rzemiosła. Jest ciężko, nawet bardzo. Riffy zdolne byłyby przebić niejeden mur, a melancholijna aura potrafi hipnotyzować. Wystarczy posłuchać pierwszego kawałka na „The Atlantic”, A Silent Arc.
Zaczyna się od dźwięków sonaru wskazującego na ruch na wielkiej wodzie. Niedługo potem rozpoczyna się zmasowany atak obezwładniających riffów. Te z kolei w trakcie trwania całego kawałka dynamicznie zmieniają tempo, od niemal speed metalowego po bardziej spokojne. Liczne zmiany tempa i taktowania są tu na porządku dziennym.
Przebija się przez nie jedynie melodyjny wokal Toma S. Englunda, którego głos uwielbiam od czasu mojego pierwszego kontaktu z Evergrey. Jego „ciemna” i nastrojowa barwa skrywa w sobie pokłady emocji, smutku i bólu, jakiego próżno szukać u innych rockowych czy metalowych śpiewaków. Wprowadza on do muzyki Evergrey niemalże soulowy feeling. To z kolei stanowi ciekawy kontrapunkt dla fanów ciężkiego grania, który jednak niekoniecznie przepadają za „rozdzierającymi krzykami”, growlem i tym podobnymi stylami śpiewu we współczesnym metalu.
Singlowy Weightless to idealny kawałek, którym Evergrey są w stanie przedstawić się fanom ciężkiego grania po raz pierwszy.
Po raz kolejny nasze uszy raczone są soczystymi, niemal djentowymi, riffami. Englund w refrenie płynie na niemalże radiowo przebojowych melodiach.
Ale nikt nie potrafi tak sprawnie łączyć ciężkich brzmień z przystępnymi melodiami bez poczucia kiczu czy „komercji”. Melodie Evergrey są zaszyte w ciężkim, metalowym brzmieniu organicznie. Nie odnosi się wrażenia, że znalazły się tam z czystej kalkulacji. Wręcz przeciwnie, są tam, gdzie powinny być. I wcale nie odbiera to ciężaru ich kompozycji. Sprawia, że, paradoksalnie, stają się cięższe, bo mają w sobie szczere emocje. Tym bardziej, że na „The Atlantic” Evergrey mocno „popłynęli” jeśli chodzi o rozbudowane i potężne riffy. Gitary i bass absolutnie rządzą w tym rozdaniu na równi z wokalem.
Innymi metalowymi „hiciorami” na „The Atlantic” są choćby dynamiczny Currents o sile potężnego sztormu, naszpikowany nieprzerwanie mocnymi gitarami i fenomenalnymi liniami basu. Bądź bardziej spokojny i liryczny Departure z kapitalną pracą basu i całą masą melodyjnych smaczków na fortepian i gitarę. W tym drugim wokal Englunda jest w stanie w pełni wybrzmieć, tak więc będziecie mieli okazję się przekonać, jak wielki jest to wokalista i unikalny głos. Nie tylko w metalu.
All I Have zaczyna się niemalże jak kawałek grupy Mastodon. Kroczące niczym armia Spartan riffy są w stanie poruszyć ziemię, a przejmujący wokal w refrenie oraz piękna i treściwa solówka pod koniec robią równie niesamowite wrażenie.
Ale jeśli szukacie więcej ciężaru niż melodii, to pod tym względem „The Atlantic” też nie rozczarowuje.
A Secret Atlanits to jeden wielki pochód imponujących i wgniatających w podłogę riffów o różnorodnej rytmice. Są tu i motywy thrash metalowe, death metalowe, jest i klasyczny metal. Piekielnie rytmiczny, z solówkami, które, niczym żyletki, przebijają się przez powietrze. Mistrzowska robota!
Nie wyobrażam sobie by „The Atlantic” nie przypadł do gustu fanom szeroko rozumianego ciężkiego grania. Tylu znakomitych, równie potężnie brzmiących i różnorodnych riffów na jednej płycie już dawno nie słyszałem. Co więcej, sądzę, że jeśli istnieje kapela zdolna przekonać do metalu słuchaczy lżejszych gatunków, to są nimi właśnie Evergrey. Ich najnowszy album, nie jest wprawdzie ich najlepszym, ale znajduje się blisko czołówki. Stanowi też idealny wstęp do zagłębienia się w ich znakomitą dyskografię.