Bękarty rodu Targaryenów zostały nowymi smoczymi jeźdźcami, ale serial mógł pokazać to lepiej. W przedostatnim odcinku 2. serii „Rodu Smoka” zabrakło emocji, bo był zbyt przewidywalny - i to nawet dla tych osób, które nie czytały „Ognia i krwi”.
„Ród smoka” nie krył się specjalnie z tym, że to bękarty zostaną czarnymi koniami czarnych. Po tym, jak próba ujarzmienia smoka przez lorda Darklyna spaliła na panewce, w sukurs przyszli potomkowie rodu Velaryonów i Targayneów, w których żyłach płynie rozwodniona smocza krew. To dzięki nim Rhaenyra będzie mogła nawiązać walkę z Vhagar dosiadanym przez króla regenta Aemonda Targaryena.
Problem w tym, że chociaż scena, w której nieprzygotowane bękarty stanęły naprzeciw smoka, miała nas przerazić (w końcu epizod reżyserował Loni Peristere, który ma w dorobku „American Horror Story” i „Outcast” i „Castle Rock”!), ale trudno było drżeć o losy bohaterów. I bez lektury „Ognia i krwi” było wiadomo, że kto dokładnie zasiądzie na grzbietach Verminthora i Srebroskrzydłej.
Czytaj inne nasze teksty dotyczące „Rodu smoka”, spin-offu „Gry o tron”:
„Ród smoka” i nowi smoczy jeźdźcy
Przez cały sezon widzieliśmy urywki z życia czterech postaci z niższych sfer społecznych Westeros, którzy mogli być potencjalnymi smoczymi jeźdźcami. Wśród nich byli dwaj bękarci Corlysa Velaryona, a Smoczy Dym sam wybrał jednego z nich, Addama z Hull, na swojego jeźdźca w 6. odcinku. Alyn z kolei nie ma takich ambicji i chce pozostać na morzu, bo czuje, że to jest jego miejsce.
Potem wystarczyło sobie dodać dwa do dwóch i to dosłownie. Wśród gadów zamieszkujących Smoczą Skałę do obsadzenia pozostały już tylko Verminthor i Srebroskrzydła, a chociaż na wezwanie Rhaenyry do zamku przybyły dziesiątki bękartów, to „Ród smoka” skupiał w tym sezonie swoją uwagę jedynie na Hugh Hammerze i Ulfie Białym. Jedyną niewiadomą było to, jakie pary stworzą.
Siódmy epizod 2. sezonu dał nam na to pytanie odpowiedź. Hugh Hammer wykazał się odwagą i został panem ogromnego Verminthora, podczas gdy pocieszny i nieporadny Ulf Biały nawiązał więź ze Srebroskrzydłą, która najwyraźniej zapragnęła się nim zaopiekować. Szkoda jednak, że sekwencja, w której bękarty uciekały (lub nie) przed smoczym ogniem nie miały takiego ładunku emocjonalnego, jak powinny.
A to pewnie wina tego, że nowy sezon „Rodu smoka” jest krótszy niż poprzedni.
Mam wrażenie, że serial cierpi na tym, że obecny sezon ma jedynie 8 odcinków, podczas gdy ten debiutancki liczył 10 epizodów. Może i z Daemonem w zamku Harrenhall spędzamy mnóstwo czasu, ale wiele innych wątków zostało traktowanych pobieżnie. Niewiele było zaś potrzeba, aby odcinek zatytułowany „The Red Sowing” (w polskiej wersji „Czerwone nasienie”) był znacznie lepszy.
„Ród smoka” powinien nieco wcześniej pokazać nam codzienne życie znacznie większej liczby ludzi z gminu, którzy potem trafili na Smoczą Skałę na wezwanie Rhaenyry. Jeśli śledzilibyśmy w toku 2. serii losy czterech lub więcej bękartów, a pierwszy z nich zginąłby od razu, to nie do samego końca nie byłoby pewności, który z nich osiągnie sukces, a który może nigdy nie wrócić do bliskich.
Oczywiście nie dotyczy to największych fanów uniwersum wykreowanego przez George’a R.R. Martina, którzy czytali „Ogień i krew”, ale jestem przekonany, że wśród widzów „Rodu smoka” stanowią oni mniejszość. Nie zmienia to faktu, że to był bardzo dobry odcinek, a kamera podążająca za wzrokiem postaci dodawała klimatu, no ale nie da się ukryć, że brakowało tu pierwiastka niepewności.