REKLAMA

"Siódmy syn" to świetny film... pod warunkiem, że idąc do kina nie oczekujesz rozrywki. Recenzja, sPlay

Są filmy, na które idzie się ze względu na efekty specjalne. Są też takie, które zachwycają świetną historią, aktorstwem, montażem. Bywają jednak także takie, których istnienia nie jest można niczym wyjaśnić. Jednym z takich filmów jest "Siódmy syn", czyli baśniowa papka, która w żaden sposób nie dostarcza rozrywki. Najwyżej pozostawia widza w konsternacji.

„Siódmy syn” to świetny film… pod warunkiem, że idąc do kina nie oczekujesz rozrywki. Recenzja, sPlay
REKLAMA
REKLAMA

"Siódmy syn" w reżyserii Sergeia Bodrova jest ekranizacją książki "Zemsta czarownicy" (z serii "Kroniki Wardstone") Josepha Delaneya i jedną z tych schematycznych historii, w których prosty chłopak dostaje szansę od życia, trafia pod skrzydła rycerza i sam staje się bohaterem.

Baśniowy styl "Siódmego syna" sprawia wrażenie, że możemy mieć do czynienia z czymś miłym dla oka oraz historią kryjącą w sobie morał. Nic z tych rzeczy. Film Bodrova nie zachwyca ani obrazkiem, ani fabułą.

Nie da się ukryć, że dla kogoś, kto nie czytał książki Delaneya, "Siódmy syn" mógł z początku przypominać "Wiedźmina". Stary wojownik Mistrz Gregory (Jeff Bridges), zaprawiony w boju, jest pogromcą stworów i demonów. W dalekiej przeszłości Gregory miał do czynienia z potężną czarownicą Mateczką Malkin (Julianne Moore), którą dzięki zmyślnemu przekrętowi zamyka na - jak się okazuje - kilkadziesiąt lat. Nie czytałem książki Delaneya, więc trudno mi się wypowiadać na temat zbieżności filmu z literackim pierwowzorem, ale opowieść Bodrova nie klei się od samego początku.

siódmy syn recenzja

Głównym wątkiem filmu okazuje się być powrót okrutnej wiedźmy, która - jak to w przypadku okrutnych wiedźm bywa - chce zniszczyć świat.

A konkretnie jedno miasto. Gregory, jako że leciwy z niego mężczyzna (choć w dobrej formie), musi znaleźć siódmego syna siódmego syna, którego nauczy swojego fachu i pomoże mu w walce z Mateczką Malkin. Przyszłym bohaterem okazuje się być niespełniony życiowo syn farmera Tom Ward (Ben Barnes), który jest w średniej formie fizycznej. Marny materiał na wielkiego pogromcę potworów z czasem odkrywa w sobie potencjał, a w wyniku bardzo nieprzewidzianego zwrotu akcji, okazuje się być bohaterem dnia i obrońcą świata, tzn. jednego miasta.

siódmy syn 2015 recenzja

Po drodze Ward znajduje miłość w obozie wroga, traci bliską osobę, której śmierć mało go interesuje, ale koniec końców z aroganckiego zbuntowanego chłopaka przemienia się w okaz rycerskości. Akcja posuwa się do przodu po ładnie narysowanej linii, od punktu A do punktu B.

Jest zazdrość, zemsta, buńczuczność, miłosne uniesienie, czyli wszystko to, co w prawdziwej baśni być powinno. Problem w tym, że postacie są kartonowe, a w historię Bodrova nie sposób uwierzyć.

REKLAMA

W lepszym odbiorze historii nie pomagają wcale czerstwe dialogi i okazjonalnie rzucone niskich lotów żarty. Jeff Bridges wypowiada każdą kwestię jakby miał usta pełne ziemniaków - przez co brzmi idiotycznie - ale ogląda się go najprzyjemniej z całej obsady.

Efekty specjalne wyglądają koszmarnie. Plan totalny to jakieś nieporozumienie, a walki wręcz przypominają dziecinne potyczki na kije. Zero klimatu, nuda i przewidywalność na poziomie kiepskiej komedii romantycznej. Jeżeli wybieracie się do kina, kupcie lepiej bilet na "Birdmana", "Siódmego syna" możecie omijać szerokim łukiem.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA