Zaczyna się obiecująco. Historia osadzona w kontekście latynoskiego folkloru i związanych z nim wierzeń to dobry grunt na rasowy horror. Jednak już po chwili całość zaczyna skręcać w stronę tak utartych schematów, że aż dziw bierze, że ktoś jeszcze wierzy w to, iż uda się na to nabrać widzów.
OCENA
Zapoczątkowana przez Jamesa Wana seria „Obecność” to cykl znoszący złote jaja. A skoro tak, to z marszu postanowiono o kręceniu jego spin-offów. Kolejnym przykładem tej strategii jest „Topielisko. Klątwa La Llorony”. Ponownie też na konto filmu wpływają grube miliony dolarów, przy jednoczesnym bezczeszczeniu horrorowego uniwersum Wana.
Tytułowa La Llorona to zło wcielone, któremu diabeł może jedynie czyścić buty.
Jak mówią legendy, była to niegdyś piękna kobieta, która w odwecie za zdradę ze strony swojego męża pozbawiła go tego, co było dla niego najważniejsze - ich dzieci. Szybko jednak zrozumiała, że również i sobie zadała tym niewyobrażalny ból. Teraz błąka się cała we łzach, krzywdząc kolejne rodziny poprzez pozbawianie ich potomków.
Jedną z ofiar skrytej za poszarpanym welonem maszkary jest Patricia. Kobieta w trosce o bezpieczeństwo swoich dzieci zamyka je w szafie, a dom dekoruje świecami, talizmanami i całym dobrodziejstwem przedmiotów mających przepędzić demona. Jednak w ocenie pomocy socjalnej z Anną na czele, sytuacja wygląda raczej na przejaw przemocy domowej. Początkowo wydaje się jej, że uratowała braci z rąk szalonej matki, ale wkrótce przekona się na własnej skórze, jak bardzo się myliła.
„Topielisko. Klątwa La Llorony” wykorzystuje najbardziej prymitywne sposoby straszenia.
Są nimi oczywiście jumpscary. Pal licho, że oryginalności w tym za krztynę, bo i ten zabieg potrafi niekiedy sprawić, że widz wyskakuje z fotela z palpitacją serca. Tu tak nie jest. Sama La Llorona również nie wpisuje się w poczet najstraszniejszych zmor z kinowych ekranów. Nadgryziona zębem czasu sukienka, kościste paluchy z długimi paznokciami, czarne włosy i facjata ściągnięta z klienteli bywalców dworcowych barów w środku nocy. A to mamrocze coś po hiszpańsku, co raczej nadaje jej komizmu, albo drze się jak poparzona strasząc wszystkich wokół. Wypisz, wymaluj pierwsze lepsze straszydło z podrzędnego horroru.
Szkoda, bo meksykańskie wierzenia i legendy z całą swoją egzotyką, aż proszą się o lepsze potraktowanie. Tymczasem w „Topielisku” służą wyłącznie za tło i nic ponad to.
Nie udało się też uniknąć scenariuszowych mielizn, choć twórcy mają pewną wymówkę na usprawiedliwienie niektórych dziur.
Otóż mąż Anny niedawno zmarł i zarówno ona, jak i jej dzieciaki nie zdołali się jeszcze uporać z tą stratą i idącą za nią traumą. To dlatego zarówno bohaterka, a także maluchy początkowo bagatelizują problem swoich przerażających widzeń, zrzucając wszystko na karb trawiącej ich żałoby.
Twórcy świadomie też próbują dorzucić nieco humoru do filmu. Jego generatorem ma być eks-ksiądz, ale gagi są równie drętwe, jak sama postać. „Topielisko. Klątwa La Llorony” jest zatem przeciętniakiem, choć być może to trochę zbyt łaskawe określenie. Powiela oklepane schematy, nie siląc się na jakąkolwiek oryginalność. Ten film widzieliśmy już tysiące razy. Teraz po prostu nadano mu inny tytuł. Nic tylko do topieliska z nim.