"This is America" - krzyknął Antoine Fuqua i zrobił hollywoodzką wersję "Winnych". I jak to zwykle w podobnych sytuacjach bywa, odarł oryginał z jego największej mocy.
OCENA
Dawno, dawno temu, w zamierzchłych już czasach z zapartym tchem śledziłem karierę Antoine Fuqua. To jego taplanie się w maskulinistycznych narracjach i rozprawianie się z ich mitotwórczym aspektem, szybko stało się jednak nudne. Już od wielu lat reżyser zalicza wpadkę za wpadką, nie mogąc wyjść poza bełkotliwe mamrotanie na interesujące go tematy, nieudolnie przykryte gatunkowymi atrakcjami. Może nawet sam to zauważył, bo wziął się za realizację remake'ów.
Tak jak w przypadku "Siedmiu wspaniałych" seans "Winnych" można przeżyć bez większego znużenia. Efekt ten został jednak osiągnięty zupełnie innymi środkami. Fuqua ponownie łączy tu siły z twórcą "Detektywa", ale tym razem Nic Pizzolatto z dwoma innymi scenarzystami, nie wierzą, że mają cokolwiek do dodania do oryginału. W końcu od premiery duńskiego pierwowzoru z 2018 roku minęło zaledwie kilka lat, więc wciąż jest aktualny. No ale Ameryka potrzebuje przecież swojej wersji. Twórcy idą więc po linii najmniejszego oporu. Robią dokładnie ten sam film, nieśmiało dodając od siebie zaledwie kilka elementów.
"Winni" najlepsi są, kiedy twórcy ślepo podążają za narracją pierwowzoru.
W końcu było w nim tyle napięcia i adrenaliny, że spokojnie można by obdarzyć nimi trzy inne filmy. Fuqua próbuje to powtórzyć, dlatego Joe Baylera spotykają dokładnie te same sytuacje, co Asgera Holma. Zwroty akcji są identycznie rozpisane na osi czasu i usłyszymy znane nam z oryginału kwestie. Pytanie więc czemu u Gustava Mollera działało to o wiele lepiej, a nie wydawało się sztuczne i obliczone na konkretny efekt? Odpowiedź jest wbrew pozorom całkiem prosta.
Tak jak w pierwowzorze zostajemy zamknięci w dyspozytorni ratunkowej. Baylera czeka długi dzień, bo otrzymuje telefon od porwanej kobiety i jest zdeterminowany, aby jej pomóc. Jakby nie była to wystarczająco stresująca sytuacja, to jeszcze jest w przededniu rozprawy sądowej w sprawie nadużyć, których dopuścił się jako policjant pracujący w terenie. Jest duszno. W oryginale też było, ale dla Fuqua niewystarczająco. Dlatego podbija stawkę jeszcze bardziej. Bo, wiecie, po amerykańsku, znaczy z większą pompą.
Fuqua wpisuje swoją opowieść w kontekst pożarów w Kalifornii. Dym unosi się w powietrzu i już na samym początku jeden z bohaterów powie, że nie można oddychać. Klimat ma być duszny. A jakbyście przypadkiem o tym zapomnieli, to protagonista regularnie wam o tym przypomni ściskając lub wdychając lek na astmę. Moller nie potrzebował takich zabiegów, aby zagęszczać atmosferę. U niego narracja działała według zasady kuli śnieżnej. Związek przyczynowo-skutkowy między kolejnymi wydarzeniami był wystarczająco efektowny, aby utrzymać nas przed ekranem. Tutaj oddziaływanie opowieści na widza utyka w sferze życzeniowej.
Jest duszno, bo mówimy wam że jest duszno - tak w skrócie można określić klimat nowych "Winnych".
Twórcy mówią nam jak mamy się czuć i co myśleć. Wszystko podają nam na tacy, jakby nie wierzyli w naszą inteligencję. O ile ambiwalencja była najpotężniejszym narzędziem narracyjnym w oryginale, tak Fuqua ucieka w czystą łopatologię. Chociaż wzorem pierwowzoru cały czas próbuje budować tajemnicę i przykuwać nią naszą uwagę, to w końcu wprost podaje wszystkie odpowiedzi. To jest największy problem tego filmu. Widzowie traktowani są jak półgłówki.
Twórcy cały czas balansują na granicy katastrofy. Miło, że zdecydowali się powściągnąć swe ambicje i nie dodali do oryginału więcej od siebie. Dzięki temu film wybija się lekko ponad przeciętność. A dzieje się tak dzięki grze spoconego Jake'a Gyllenhaala. Kamera zawsze jest blisko jego twarzy, a on swoją mimiką pozwala nam angażować się w sprawę porwanej kobiety równie mocno, co jego bohater. Gdyby nie to, mielibyśmy do czynienia z najnudniejszym thrillerem ostatniej dekady. "Winni" okazują się tym samym filmem nieudanym i niepotrzebnym, ale w oglądaniu całkiem przyjemnym.