Każde dziecko wie, że wszystko co dobre kończy się albo szybko i gwałtownie, bądź dożywa późnej starości z różnym skutkiem. Jedni stają się parodią samych siebie i są powodem do żartów (niech będzie, że symbolem tejże grupy jest Michael Jackson), inni krążą gdzieś pomiędzy show, a normalnością (Ozzy Osbourne), kolejni zostali zapomniani (zaryzykowałbym stwierdzenie, że, po śmierci boskiego Freddiego, Queen), a ostatni, ci wielcy, tworzą z radością dla siebie i fanów kolejne świetne albumy.
Bob Dylan
Chciałem właściwie zacząć od czegoś na topie, ale pisząc ostatnie słowa wstępu nazwisko samo to wywołało się z listy, którą zrobiłem sobie nim usiadłem do pisania. Wyobraźcie sobie, że pierwszy album Dylana wydany został w roku '62, także obliczyć łatwo, że od tego czasu minęło 46 lat temu. Druga historia rozpoczyna się w roku '67, kiedy Dylanowski manifest hippisów, piosenka-legenda, Like A Rolling Stone daje początek nazwie największemu magazynowi muzycznemu w historii - Rolling Stone oczywiście.
Zazębiają się one w wielu miejscach, takich jak piosenka wszech czasów według Rolling Stone (nie zgadniecie która), lista najlepszych albumów w dziejach muzyki, gdzie Dylan zajmuje dwa miejsca w czołowej dziesiątce. Minęły lata: Dylan jest już miłym starszym panem (polecam wykonane na żywo Like A Rolling Stone wraz z… Rolling Stonesami, które miało miejsce w ostatnich latach - oczywiście na YouTube), a wzór dla innych magazynów muzycznych stoczył się niemiłosiernie, choć, co obrazuje poziom sceny, nadal jest najbardziej wpływowy. Rok w rok wydana jest na jego łamach lista najlepszych płyt minionego roku. Drugie miejsce w 2008 przypadło Dylanowi - chwała Rolling Stonesowi.
Płyta ta jest trzecią już z serii niewydanych do tej pory nigdzie kompozycji ze wszystkich minionych lat. Trzeba przyznać - materiał miejscami o wiele lepszy niż ten wydany, jak w przypadku Oh Mercy na przykład. Zresztą plusem dla Boba jest to, że bez zgiełku potrafi nadal grać i nagrywać nowy materiał (ostatni z roku 2006) - mimo wieku, z zapałem i spostrzegawczością wobec otaczającego świata. Jak dawniej.
Guns N' Roses
Wszystko co możliwe o Chinese Democracy zostało przez ostanie trzynaście lat powiedziane. Płyta, biorąc pod uwagę swoją historię, jest kompletnym rozczarowaniem, ale uważam, że trzeba przymrużyć oko. Jak postanowiłem, tak zrobiłem - czego efekty w postaci recenzji w tym numerze. Niemniej jednak, by ją uzupełnić, powiedzieć można parę ogólników. Od dawnego brzmienia trochę ją dzieli, ale nadal są to Guns N' Roses - z czysto prawnego punktu widzenia, jak i muzycznego. Już Use Your Illusion nie było podobne do Appetite for Destruction, więc zacznijmy od tego, co z czym można porównać. Reszta w recenzji.
Metallica
Sad but true - można rzec. Mimo dobrych recenzji magazynów muzycznych i mojego redakcyjnego kolegi Huniera (w tym numerze), Death - złośliwcy mówią Deaf, głuchy - Magnetic jest mocno przeciętna. Długie metalowe utwory nie muszą być nudne jak pokazał dwa lata temu Iron Maiden - jednak tym razem kompletnie się nie udało. Jest to zarazem album dla wszystkich, prócz fanów zespołu, którzy znają wcześniejsze dokonania Metalliki. Nic zresztą dziwnego, że album bił wszelkie rekordy popularności. Zwyczajnie trafiał on do ludzi, którzy z muzyką metalową mają mało do czynienia. Dlaczego? Czy to wina utworów, czy nowa Metallikomania? Hetfilda wielbić zaczęły czternastolatki - swoją drogą, zespołowi od jakiegoś czasu zarzuca się, że robi muzykę dla takiej grupy - a muzyka stała się miałka - i bez mocy w ostrych kawałkach i emocji w spokojnych, solówki nudne i ciągnące się w nieskończoność.
Whitesnake
Legendarny muzyk wraca. Niestety znowu każda piosenka na albumie Good to Be Bad ma albo w tekście, albo w tytule słowo-klucz dla zespołu - "love". Zbzikować można. Nowy album Whitesnake to oczywiście porcja lukrowanych piosenek o miłościach tych przeszłych i teraźniejszych, jak zwykle zresztą. Good to Be Bad jest mimo upływu lat i przymknięcia oka na to nieszczęsne "love" płytą świetną! Zebrała naprawdę dobre recenzje w prasie i magazynach internetowych, okazała się jednym z najpopularniejszych albumów w historii zespołu, mimo iż z oryginalnego składu pozostał już tylko Coverdale (zresztą Whitesnake to zespół, który przeszedł niezliczoną ilość zmian kadrowych, średnio co cztery, pięć lat wymieniano cały skład). Kawałek dobrego, gitarowego rocka.
Motörhead
O Lemmym pisałem już przy okazji świątecznej kompilacji We Wish You A Metal Xmas And A Headbanging New Year. Utwór Run Rudolph Run był nawet singlem promującym płytę. Niestety - dobry utwór z zadziwiająco słabym wokalem. A jak sprawy mają się przy Motörizer? Druga najlepsza, zaraz za Dylanem, płyta tego zestawienia! Tym razem Lemmy zaprezentował naprawdę świetne możliwości, a partie wokalne stały na tym samym poziomie, co przy No Remorse, Bomber czy Overkill.
Jednak z drugiej strony przyznać trzeba, że Motörhead to jeden z tych zespołów, które od powstania nic nie zmieniły w swojej muzyce. Każdy kolejny album jest tak samo mocny i rock n' rollowy jak poprzednie, z małymi odchyleniami w jedną, bądź drugą stronę. Motörizer jednak nie jest nudny jak Black Ice AC/DC, słucha się go wciąż z takim samym zainteresowaniem jak No Remorse za pierwszym razem. To ciężka sztuka, nie wszystkim, jak Piorunom, udało się tego dokonać. Zresztą Motörhead jest to zespół, który błyszczy wśród zarówno nowych, jak i starych hard rockowców, a swoją wysoką pozycję potwierdzili tym albumem.
Mötley Crüe
Najmniej glamowy z glam rockowych zespołów, zaraz obok W.A.S.P. Ich pierwsza płyta od roku 2000 jest wydawnictwem bardzo dobrym. Niezwykle wysokie miejsca na listach przebojów przywróciły zespołowi dawny blask - mimo raczej przeciętnych ocen jak na możliwości. Utwory nie straciły na swojej melodyjności, za to stały się ostrzejsze i nie tak przesłodzone jak największe hity zespołu.
Warto wspomnieć, że najprawdopodobniej w przyszłym roku do kin wejdzie obraz oparty o książkę autobiograficzną założyciela zespołu, Nikki Sixxa, zatytułowaną The Dirt. Moda na filmy o muzykach dopadła i Mötley Crüe jak widać.