Seriale fantasy z młodymi bohaterami od lat stanowią ważny filar biblioteki serwisu Netflix. Najnowszym tytułem tego typu jest „Cień i kość” na bazie popularnego cyklu Leigh Bardugo. Jak wypadła produkcja i dlaczego marnuje dobre pierwsze wrażenie?
OCENA
Literatura fantastyczna z segmentu Young Adults w ciągu ostatniej dekady dostarczyła niemało materiału dla kina i telewizji, a wraz z rozwojem platform streamingowych ten trend będzie tylko rosnąć. Szczególnie zainteresowany podobnymi tytułami jest oczywiście Netflix, dla którego nie ma nic lepszego niż kino gatunkowe połączone z elementami teen drama. Dotychczasowe efekty produkcyjnej działalności firmy bywały jednak takie sobie.
Zeszłoroczny serial „Przeklęta” od strony realizacyjnej prezentował się całkiem udanie, ale nijaka bohaterka, kiepska fabuła i brak pomysłu na wykorzystanie arturiańskich mitów zdecydowanie nie pomagały w jego pozytywnym odbiorze. Sporo lepiej pod tym względami było w przypadku „Ferajny z Baker Street”, ale wspomniany tytuł też miał swoje problemy (o czym przeczytacie w naszej recenzji). Dlatego w związku z premierą „Shadow and Bone” można było mieć równie wiele nadziei co wątpliwości. I w zasadzie obie te emocje potwierdzają się w trakcie seansu.
Cień i kość Netflix – recenzja:
Nowy serial Netfliksa oparty został na książce „Cień i kość” Leigh Bardugo i innych pozycjach należących do uniwersum „Grisza” (przede wszystkim powieści „Szóstka wron”). Jego fabuła łączy więc wątki z wielu różnych tytułów, co ma swoje dobre i złe strony. Główny wątek produkcji kręci się wokół Aliny Starkov pracującej jako kartografka w armii inspirowanego Rosją państwa Ravka. Dziewczyna ma mieszane pochodzenie, dlatego od dzieciństwa inne dzieci w sierocińcu ją dręczyły. Nawiązała tam jednak bardzo silną przyjaźń z Malyem Oretsevem, który obecnie służy w tym samym oddziale jako tropiciel.
Dowództwo armii wyznacza Mala do wzięcia udziału w misji przekroczenia Fałdy Cienia, czyli stworzonej przed setkami lat przez Czarnego Heretyka granicy rozdzielającej dwie części Ravki. Wewnątrz grasują przerażające potwory, dlatego każdą podróż tego typu uznaje się za bardzo niebezpieczną. Alina postanawia zniszczyć mapy terenów po drugiej stronie, żeby również wziąć udział w przeprawie. Wewnątrz Fałdy dochodzi jednak do szeregu wypadków, które ujawniają prawdziwą moc dziewczyny. Jest ona jedyną w swoim rodzaju Griszą, zwaną Przywoływaczką Słońca. Od tej chwili zacznie udział w specjalnym szkoleniu, od którego będą zależeć losy świata.
Najlepszą stroną serialu „Cień i kość” jest stworzony za pomocą scenografii i kostiumów świat.
Widać wyraźnie, że od czasu „Wiedźmina” Netflix zdecydowanie poprawił swoją dbałość o stronę realizacyjną. Pierwsze zetknięcie z Ravką jest absolutnie prawdziwe i autentyczne, bo wszystko ma tutaj wyraźny rosyjski sznyt. A jednocześnie ponieważ z czasem zahaczamy też o inne miejsca tego świata (np. miasto Ketterdam czy mroźna Fjerda), to ta różnorodność stylów bycia i wyglądu dodaje całości jeszcze więcej kolorytu. Szczególnie dobrze wypadają pod tym względem sceny z członkami Klubu Wron, ale również carski przepych Małego Pałacu, w którym szkolą się Grisze robi spore wrażenie.
Nie ma wątpliwości, że na przestrzeni kilku książek Leigh Bardugo stworzyła naprawdę fenomenalny świat, który jest jednocześnie bardzo znajomy i na tyle inny od naszego, żeby przyciągać czytelników czy w tym wypadku widzów. Niestety, „Cień i kość” trudno tak naprawdę nazwać dobrą adaptacją. Bo Netflix chciał osiągnąć zbyt wiele, zbyt szybko.
„Cień i kość” marnuje pierwsze dobre wrażenie.
Powody takiego stanu rzeczy są tak naprawdę dwa. Twórcy produkcji od początku pokazują swoje olbrzymie ambicje, dlatego wrzucają obok głównego wątku Aliny dwa niemal równie ważne pod względem objętości, ale niekonieczne wpływu na całą historię. Pierwszy dotyczy zlecenia otrzymanego przez członków Klubu Wron, którzy muszą przedostać się na własną rękę przez Fałdę Cienia i pochwycić pewną bardzo ważną osobę. Drugi zaś dotyczy pewnej pojmanej przez Druskelle Griszy o imieniu Nina i jej relacji z jednym z porywaczy w trakcie podróży do Fjerdy.
O ile wątek Klubu Wron łączy się całkiem nieźle z historią Aliny Starkov (choć z czasem obecność Kaza, Inej i Jespera staje się już mocno wymuszona), o tyle ta druga opowieść naprawdę nie ma tutaj żadnej racji bytu. A wszystko to zabiera cenny czas, który scenarzyści powinni poświęcić na rozwój głównej bohaterki.
Alina Starkov to typowa protagonista fantasy dla młodych czytelniczek.
Jest wygadana, pewna siebie, zaradna i inteligentna. Ale jednocześnie musi stanowić swego rodzaju czystą kartę, z którą utożsamią się nowi w tym świecie odbiorcy, dlatego po ujawnieniu swoich mocy wchodzi w zupełnie nowe, nieznane sobie wcześniej życie. A na koniec oczywiście musi uratować świat, więc kryje w sobie niewyobrażalny potencjał, z którym niemal nikt nie jest w stanie walczyć.
Problem w tym, że Alina niezwykle szybko przechodzi z jednego punktu swojej historii do następnego. Nigdy tak naprawdę nie dostajemy wystarczająco czasu, żeby ją poznać i polubić. Najpierw jest pewną siebie żołnierką, potem zagubioną w świecie Griszów uczennicą, by za chwilę wejść w buty uciekinierki ściganej przez państwo i świętej, która ocali świat przed Fałdą Cienia.
Sukces serii „Harry Potter” polegał na tym, że czytelnicy mogli spędzić z nim wystarczająco dużo czasu u Dursleyów czy w Hogwarcie, żeby utożsamić się z jego problemami i wyzwaniami. Ale Netflix nie miał zamiaru wykazać się podobną cierpliwością, dlatego wrzuca do 1. sezonu tylu bohaterów, ilu początkowo miała „Gra o tron”. Różnica jest taka, że tam każdy z nich miał organiczną rolę w całej fabule, a tutaj wątki z kilku różnych książek mieszają się bez ładu i składu.
Dlatego „Cień i kość” pozostaje serialem o niezrealizowanym potencjale.
Przy czym warto też powiedzieć, że sytuacji nie poprawia pewien bardzo istotny fakt – główny trzon tej opowieści jest sztampowy do bólu. Jeśli czytaliście choć jedną młodzieżową powieść fantasy, to przewidzicie każdy zwrot akcji, jaki scenarzyści zaserwują wam w trakcie 8 odcinków. Tyczy się to przede wszystkim postaci antagonisty, który równie dobrze mógłby się nazywać Złol McMroczny, tak bardzo oczywista jest jego późniejsza zdrada.
Czy to oznacza, że „Shadow and Bone” nie jest serialem wartym obejrzenia? Nie do końca, bo serial Netfliksa ma kilka mocnych stron. Obok realizacji są to też kreacje aktorskie kilku drugoplanowych bohaterów, którzy dzięki temu na dłużej zapadają w pamięć. A ponieważ w kolejnych sezonach (które prawie na pewno powstaną) nadal będziemy śledzić ich losy, to adaptacja serii Leigh Bardugo ma jeszcze szansę na poprawę.