Czy Ostatni Jedi zachował równowagę Mocy? Star Wars: The Last Jedi - recenzja bez spoilerów
Nadchodzący VIII epizod to najważniejszy test Disneya po przejęciu marki Star Wars. Po udanym, ale zachowawczym Przebudzeniu Mocy potrzeba nam konkretów, mięsa. Pierwsze otwarte pokazy The Last Jedi odbędą się już jutro, emocje sięgają zenitu, a my sprawdzamy, czy Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi spełnia pokładane w nim nadzieje.
OCENA
Recenzja bez spoilerów
Piszę te słowa świeżo po seansie Ostatniego Jedi. Jako wieloletni fan Sagi przed wejściem na salę kinową przebierałem nogami ze zniecierpliwienia. The Force Awakens rozbudziło apetyt, ale go nie nasyciło. Disney dostał kosmicznie duży kredyt zaufania, a teraz musi udowodnić, że na niego zasłużył.
The Last Jedi bez taryfy ulgowej.
Wydany po latach oczekiwania siódmy epizod przypadł do gustu wielu widzom, chociaż na dobrą sprawę dostaliśmy nowoczesny remake Nowej nadziei. J.J. Abrams zagrał bezpiecznie, uderzając w te same struny, co George Lucas kilka dekad wcześniej. Granie na sentymencie fanów wracających po tylu latach do odległej galaktyki było mistrzowskim ruchem.
W przypadku kontynuacji oczekiwania są większe. Jeśli okazałoby się, że Ostatni Jedi jest wyłącznie odświeżonym Imperium kontratakuje, fani mogliby poczuć się słusznie rozczarowani. Przebudzenie Mocy zarysowało nam nowy kształt ukochanego uniwersum, ale tylko zajrzeliśmy tam przez dziurkę od klucza. Nie chciałem uchylonych drzwi, a otwarte z impetem na oścież.
Nowy reżyser, nowe podejście?
Do samego seansu byłem sceptyczny wobec reżysera. Poprzedni hollywoodzki hit Riana Johnsona w postaci Loopera rozczarował. Kilka epizodów Breaking Bad w jego wykonaniu, nawet jeśli wśród nich był Ozymandias, to za mało, by mnie przekonać. Powierzenie mu najważniejszego filmu w uniwersum, które powstało, nim poszedł do szkoły, wydawało się karkołomnym pomysłem.
Disney robił wszystko, by nas przekonać, że to była dobra decyzja. Jeszcze przed premierą The Last Jedi ogłoszono, że Johnson nakręci kolejne trzy filmy z cyklu składające się na zupełnie nową trylogię. Po seansie wiem, dlaczego Disney zdecydował się ogłosić to w takim terminie: Rian Johnson, pomimo sporych wątpliwości, podołał zadaniu. Ale nie bez potknięć.
Na szczęście i nieszczęście dostałem to, na co liczyłem.
Nie sposób nazwać The Last Jedi odgrzewanym kotletem. Disney wreszcie wyszedł ze strefy komfortu. Jestem przekonany, że The Last Jedi wzbudzi jeszcze więcej kontrowersji niż poprzednik - i bardzo dobrze. Scenarzyści zdecydowali się na tyle dyskusyjnych zabiegów fabularnych, że ciągle jeszcze trawię to, co zobaczyłem.
Budowanie napięcia od 2015 roku odpłaciło z nawiązką. Momentów, w których zapierało mi dech w piersiach, było mnóstwo, ale bynajmniej nie chodziło o sceny batalistyczne czy rozmach, który w Hollywood już trochę spowszedniał. Chodziło o historię, o wysokie stawki. Gwiezdne wojny w wydaniu Disneya to przede wszystkim emocje, a tych było co nie miara.
Ostatni Jedi - długość w sam raz
Oczywiście jeszcze przed seansem wiedziałem, że film będzie trwał 2,5 godziny, ale nie mówię tutaj o sensu stricto długości obrazu, tylko o odczuciach. W dobie seriali, będących tak naprawdę filmami w odcinkach, które zawiązują akcję przez kilka godzin, film kinowy stoi na straconej pozycji. Obawiałem się, że zanim na dobre akcja się rozwinie, zobaczę napisy. Na szczęście pod tym względem o rozczarowaniu nie ma mowy.
The Last Jedi jest ósmą częścią sagi, więc nie musi poświęcać czasu na budowanie świata i przedstawianie bohaterów. Najważniejszych graczy już znamy, nowi płynnie się obok nich ustawiają. Od razu przechodzimy do akcji, dobrze wiedząc, o co toczy się gra. Po seansie mam naturalnie uczucie niedosytu, ale zupełnie inne niż dwa lata temu. Ostatni Jedi to jeszcze nie danie główne, ale już coś więcej niż kolejna przystawka.
A przy tym istny wizualny majstersztyk.
Gwiezdne wojny od zawsze rozpieszczały widzów pod względem efektów specjalnych. Nowa nadzieja z końca lat 70. była zwiastunem zupełnie nowej epoki w kinie, a Mroczne Widmo jednym z pierwszych filmów, który z takim rozmachem wykorzystał efekty specjalne. Przebudzenie Mocy zatoczyło zaś koło i wróciło w ogromnej mierze do analogowych scenografii.
Rian Johnson kontynuuje tradycję zapoczątkowaną przez J.J. Abramsa. Podczas seansu The Last Jedi wrażenie immersji w fikcyjny świat jest naprawdę ogromne. Czuć, że bohaterowie żyją w tym uniwersum. Udało się utrzymać idealny balans pomiędzy realną scenografią i efektami komputerowymi. Ostatni Jedi to blockbuster, który nie razi sztucznością.
Starzy znajomi
Będąc przy bohaterach, muszę skierować pełne wyrazy uznania w stronę Disneya. Minęło tyle lat, że Wielka Trójka musiała ustąpić miejsca nowemu pokoleniu. Fani jednak przez dekady zastanawiali się, jak potoczyły się dalsze losy ich ulubionych bohaterów i zamiecenie ich pod dywan po pierwszym filmie z trylogii Disneya nie byłoby dobrym wyjściem.
Na szczęście i tutaj udało się utrzymać równowagę. Po śmierci Hana Solo z rąk jego syna pozostali już tylko Luke i Leia, którym dano tyle czasu, ile potrzebowali. Nie ma jednak wątpliwości, że to Rey, Finn i Poe są nową Wielką Trójką. Każdy z bohaterów miał swój wątek. Ich historie podczas filmu się co jakiś czas przecinały, ale to wszystko osobne, piękne opowieści.
Co z Leią w The Last Jedi?
Z początku każdy z filmów w Nowej trylogii miał być poświęcony jednemu z bohaterów. Przebudzenie Mocy był pożegnaniem z Hanem Solo, gwiazdą The Last Jedi został niemal nieobecny w poprzednim filmie Luke, a dopiero w dziewiątym epizodzie pierwsze skrzypce miała zagrać Leia. Niestety tragiczna śmierć Carrie Fisher pokrzyżowała te plany.
Disney jednak nie schodzi z obranej drogi. Odtwórczyni generał Lei przed śmiercią nagrała wszystkie swoje sceny z Ostatniego Jedi - jeśli wierzyć Lucasfilmowi - nie zmieniano scenariusza ze względu na odejście aktorki. Po obejrzeniu filmu, nie wdając się w szczegóły, jestem w pełni usatysfakcjonowany tym, jak pożegnaliśmy Leię.
Nowe twarze
Każdy film z uniwersum Gwiezdnych wojen to plejada zupełnie nowych, barwnych bohaterów. Nie inaczej było tym razem. Do nowej Wielkiej Trójki, która reprezentuje jedną ze stron baśniowego konfliktu dobra ze złem, dołączyły nowe postaci. Nie dano im niestety w pełni wybrzmieć, bo nie sposób mieć kilkunastu głównych bohaterów. Nie mogę się jednak doczekać komiksów i książek z ich udziałem.
Nieco zawiodła natomiast druga strona barykady. Najwyższy Porządek nadal jest bardziej alegorią, niż prawdziwym tworem. W filmie pojawili się generał Hux, kapitan Phasma, tajemniczy Snoke oraz oczywiście Kylo Ren, który pozbył się swojego hełmu, szczycąc się świeżą blizną na twarzy. Nadal na ich organizację patrzy się jak na Imperium Bis, a ich motywacje, cele i dążenia trzeba sobie dopowiedzieć.
Galaktyka się rozrasta, ale nieco za wolno.
Przebudzenie Mocy zabrało nas na wycieczkę w nowe rejony Odległej Galaktyki, ale scenerie były dość odtwórcze. Pustynia na Jakku, śnieg na powierzchni bazy Starkiller, zalesiona Tokadana czy pełne dziwnych budowli D’Qar przypominały Tatooine, Hoth, Endor i Yavin. Crait i Canto Bight to potrzebny powiew świeżości, ale żałuję, że w kasynie byliśmy tak krótko.
Zaledwie liznęliśmy też Nową Republikę. Luke, Leia i Han kilka dekad temu walczyli o wolność, a nadal nie wiemy, w imię czego poświęcili młodość. Ruch Oporu to formacja militarna. Walczy z majaczącym się na horyzoncie zagrożeniem, a my poruszamy się ciągle zaledwie po obrzeżach tworu powstałego na gruzach Imperium. Odległa galaktyka momentami jest klaustrofobiczna.
Znowu miałem wrażenie, że uniwersum Star Wars zamieszkują tylko ludzie.
W świecie Gwiezdnych wojen człowiek jest dominującym gatunkiem ze względów czysto praktycznych dla twórców filmowych. Przygotowanie wiarygodnie wyglądających kostiumów obcych, a także animacja komputerowa powołująca wymyślne kreatury do życia, są szalenie kosztowne i pracochłonne. Przebudzenie Mocy, nie licząc scen w zamku Maz, nie pokazało zbyt wielu obcych.
Ostatni Jedi również był oszczędny, jeśli chodzi o bohaterów innych ras. Gwiezdne wojny nadal skupiają się na ludziach i humanoidach i nie ma tutaj takiej różnorodności gatunków jak w trylogii prequeli, no ale zrzućmy to na karb czystek Imperatora. Gwarantuję natomiast, że pokochacie Porgi, a Vulptexa przygarnąłbym na zwierzątko domowe. Lodowe lisy są przeurocze!
Do samego końca obawiałem się natomiast, że trailery za dużo odkrywają.
Oliwy do ognia dolał sam Rian Johnson, który na długie tygodnie przed premierą radził widzom, by nie oglądali materiałów promocyjnych The Last Jedi. Sam widziałem wyłącznie oficjalnie zwiastuny i kilka spotów telewizyjnych, a do samej premiery udało mi się uniknąć nie tylko spoilerów, ale też większości materiałów z planu. Na szczęście!
Same trailery pokazały… naprawdę sporo. Widzieliśmy w nich dwie różne bitwy, słuchaliśmy dialogów wyrwanych z kontekstu i oglądaliśmy sprytnie zmontowane sceny, by jak najbardziej zamieszać nam w głowach. Pozwoliło to rozpisać sobie w głowie w ogólnym zarysie historię, ale już nie chronologię wydarzeń ani skutki, jakie miały podjęte przez bohaterów decyzje.
Oglądanie materiałów promocyjnych przed premierą nie popsuło seansu.
Dobre historie bronią się nawet wtedy, gdy odbiorca zapoznaje się z nimi powtórnie. Dotyczy to gier wideo, książek i kina. Ostatni Jedi zdecydowanie należy do tych produkcji, w których nawet znajomość całego scenariusza scena po scenie nie popsułaby frajdy, ale wcale nie chcę bronić Disneya, bo nie muszę. Zwiastuny nie popsuły niespodzianek, których było multum.
Życzę wszystkim widzom, by udało im się dotrzeć na seans, zanim trafią na jakiekolwiek spoilery, ale nie obawiajcie się. Nie da się odrzeć Ostatniego Jedi z najważniejszych tajemnic jednym zdaniem, które nie byłoby wielokrotnie złożone. Nie ma tutaj jednej sceny na miarę zwrotu akcji z Imperium Kontratakuje - jest ich co najmniej kilka, co wcale nie odbiera im Mocy.
Wodzenie za nos
Ostatni Jedi obiektywnie nie jest filmem idealnym, chociaż pod względem formalnym z pewnością stoi półkę wyżej od Rogue One. Pomijając jednak nawet wszelkie wady i niedociągnięcia, a i takie się pojawiły, Rian Johnson udowodnił jedno: umie wywołać w widzach konflikt, podczas seansu czuć i strach, i nadzieję. To zawsze było niesamowite w Gwiezdnych wojnach i to nie umknęło.
Jako fan Star Wars, który płakał po skasowaniu Expanded Universe, jestem zadowolony z takiego obrotu spraw. Dostałem rozwiązanie wielu frapujących mnie kwestii, które okazało się i zaskakujące, i satysfakcjonujące. W mojej głowie nadal kotłuje się masa pytań, ale jest ich mniej i są konkretniejsze niż po Przebudzeniu Mocy.
The Last Jedi idealnie opisuje słowo „równowaga”.
Tak jak zadaniem Luke’a Skywalkera było przywrócenie równowagi Mocy - cokolwiek to miało pierwotnie znaczyć, bo George Lucas nigdy tego jednoznacznie wyjaśnił - tak Ostatni Jedi w równych proporcjach miesza stare z nowym. Podobnie jak w Przebudzeniu Mocy nie zerwano totalnie, z tym, co znamy, ale też dzięki temu nadal czułem się w fotelu kinowym jak w odległej galaktyce.
Zerwanie z tradycją, odcięcie się od korzeni byłoby czymś złym, wręcz świętokradczym. Łapczywe trzymanie się dogmatów i zamykanie się na nowe idee jest jednak równie zgubne. The Last Jedi nie przesadza w żadną ze stron. Stąpanie po cienkiej linie nie jest łatwe, ale pomimo kilku zachwiań udało się Disneyowi przejść do końca bez upadku. Uważam, że test został zdany.
A z porażek płynie nauka na przyszłość.
W filmie pojawiły się pewne głupotki i uproszczenia. Jeśli próbować rozebrać na czynniki pierwsze scenariusz znajdą się w nim luki. Mniej niż wydawało się podczas seansu - scenarzyści rzucają sporo zmyłek, na które kilkukrotnie się złapałem - ale takie są. Co mi w ogóle nie przeszkadza, bo jak się nad tym zastanowić, Gwiezdne wojny od zawsze takie były.
The Last Jedi udało się uchwycić nieuchwytnego ducha baśni opowiadającej o czymś, co działo się przecież dawno, dawno temu. Nie można zapominać, że to nie jest science-fiction. To ponadczasowa opowieść o uniwersalnych wartościach, która tylko kryje się pod futurystyczną otoczką. Jest w tym filmie magia, która oczarowała już kilka kolejnych pokoleń.
Gwiezdne wojny to nadal ekscytująca opowieść o odwiecznej walce dobra ze złem, tylko na miarę XXI wieku.
W ogólnym rozrachunku z nowego rozdziału gwiezdnowojennej sagi jestem bardzo zadowolony. Cieszę się, że dałem się podejść jak dziecko, bo dzięki temu na chwilę znów poczułem się dzieckiem. Nie mam za złe, że dałem się złapać na tanie chwyty, chociaż obiecywałem sobie, że nie dam się podpuścić. W końcu, jeśli coś wydaje się głupie, ale działa, to głupie wcale nie jest.
Nie mogę się już doczekać finału tej historii, ale wyczekuję go z nieco mniejszym zniecierpliwieniem, niż Ostatniego Jedi. Wcale nie uznaję tego jednak za porażkę Disneya. Fanów nie da się trzymać na wiecznym głodzie wrażeń. VIII epizod był idealnym momentem, by dać wreszcie widzom coś namacalnego, coś bardziej określonego. Wyczekuję kolejnego filmu, ale ze spokojem ducha.
Zanim jednak zaplanowany na 2019 rok i niezatytułowany jeszcze epizod IX trafi do kin, szykuję się już do kolejnych seansów Ostatniego Jedi. Chociaż najwyższej możliwej noty ten film ode mnie nie dostani, to i tak po prostu trzeba go zobaczyć. Niech rekomendacją będzie to, że na jednej czy dwóch wizytach w kinie się u mnie nie skończy.