„Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” to powiew świeżości. Ta popularna samochodowa telenowela nigdy mi się nie znudzi
Dwayne Johnson i Jason Statham po raz kolejny stają ramię w ramię przed kamerą. „Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw” to udany wakacyjny blockbuster na wysokich obrotach.
OCENA
Jak większość fanów zapewne wie, „Szybcy i wściekli”, jako seria, przebyli dość interesującą drogę i przeszli subtelną, acz widoczną transformację. Z młodzieżowego filmu o ulicznych wyścigach z wątkiem sensacyjnym z czasem przepoczwarzyli się w pełnoprawne i wysokooktanowe kino akcji. Dość szybko zaprzeczające prawom fizyki i logicznemu myśleniu.
Seria nabrała komiksowego rozmachu. Chwilami wręcz jej pomysły inscenizacyjne zahaczają o rodowód z kreskówek.
I nie traktuję tego wcale jak wielkiego zarzutu, bowiem na większości odsłon „Szybkich i wściekłych”, począwszy od części piątej, bawię się znakomicie, a wszelkie absurdy tej franczyzy przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza. Twórcom udało się jakimś cudem filmom klasy B nadać formalne kształty superprodukcji klasy A, tak że nawet wątki bardziej dramaturgicznie naładowane banałem i patosem, przeżuwa się bez zgrzytania zębami.
Innym ciekawym aspektem tej „samochodowej telenoweli” jest fakt, że wraz z „przejściem” na kino akcji, seria zyskała nowe postaci, które szybko zyskały sobie uwielbienie fanów, będące praktycznie na równi z bohaterami oryginalnej, starej gwardii. I tak Ian Shaw oraz Luke Hobbs szybko dorównali popularnością Dominicowi Toretto czy nieodżałowanemu Brianowi O’Connerowi.
Efektem tego jest pierwszy w historii „Szybkich i wściekłych” spin-off, skupiony właśnie na nich. „Hobbs i Shaw” prezentuje przyjemny powiew świeżości w sadze szybkich samochodów i wściekłych kierowców.
Na pierwszy rzut oka można by powiedzieć, że to kolejna część „Szybkich i wściekłych”, bo w sumie diametralnych różnic pomiędzy tym filmem a poprzednikami nie ma. Mamy tu i znane postaci, i masę pościgów z użyciem wszelkiej maści pojazdów. Ale różnice są, dla laików może i bazujące na niuansach, natomiast fani serii dostrzegą je gołym okiem.
Przede wszystkim „Hobbs i Shaw” o wiele większy nacisk kładą na element komediowy.
W tym przypadku wynikający głównie ze spięć, niesnasek i przekomarzań tytułowych bohaterów granych przez Dwayne’a Johnsona oraz Jasona Stathama.
Panowie tworzą udany duet, nie tylko kopiąc tyłki przeciwnikom, ale też prowadząc słowne bitwy między sobą. Nie są to może wyżyny komedii, ale – także dzięki ich charyzmie oraz dystansowi do samych siebie – jest to udana mieszanka. Dodatkowo całość ubarwia równie charyzmatyczna Vanessa Kirby, wcielająca się tu w siostrę Shawa, równie twardą i nieznającą strachu co jej brat.
W porównaniu z chociażby 7. i 8. częścią „Szybkich i wściekłych” „Hobbs i Shaw” wydają się „spokojni”. W tym sensie, że nie uświadczymy tu aż tak spektakularnych fajerwerków w stylu „skakania” samochodami z jednego wieżowca na drugi czy ucieczki przed łodzią podwodną. Spin-off idzie raczej w kierunku staroszkolnych akcyjniaków z domieszką science fiction. Główny przeciwnik naszych bohaterów, grany przez Idrisa Elbę Brixton Lore, to na dobrą sprawę cyborg. Człowiek, któremu zaczęto wszczepiać mechaniczne części, tworząc z niego samozwańczego czarnego Supermana.
Sprawia to, że „Hobbs i Shaw” tworzy coś na kształt mikstury „Terminatora”, „Robocopa” i „G.I. Joe”.
Tym, co fani mogą uznać za łącznik z główną serią „Szybkich i wściekłych” od strony fabularnej, jest akcentowanie, także przez ten film, wątków rodzinnych. Już w pierwszych scenach „Hobbs i Shaw” poznajemy córkę Hobbsa, a w trzecim akcie trafiamy do Samoy, gdzie spotykamy całą jego rodzinę, a także widzimy jego przywiązanie do tradycji swojego ludu.
Do tego główna oś fabularna, o której nie będę tu wspominał, bo w sumie i tak wątpię, by jakikolwiek widz szedł na ten film do kina ze względu na historię, kręci się wokół postaci siostry Shawa i relacji między bratem a siostrą. To w sumie też dość ciekawy wątek poruszany przez całą sagę – rodzina. Nieczęsto jest ona tak wyraźnie zaznaczonym „bohaterem” filmów akcji.
Jedyne na czym się zawiodłem to fakt, że nie dostrzegłem w tym filmie żadnych naprawdę ciekawie zainscenizowanych sekwencji akcji i walk.
Reżyserem „Hobbs i Shaw” jest bowiem David Leitch, odpowiedzialny za „Johna Wicka”, „Atomic Blonde” czy drugiego „Deadpoola”. Leitch sam był przez lata kaskaderem i w poprzednich swoich filmach dawał temu wyraz, kreując przed kamerą prawdziwe majstersztyki inscenizowanych pojedynków, które oglądało się z niemałą fascynacją. „Hobbs i Shaw” tymczasem raczą nas po prostu standardowymi, sprawnie wyreżyserowanymi widowiskowymi scenami, na których będziecie się dobrze bawić, ale raczej nie zapadną wam na dłużej w pamięć.
Mimo tego, jeśli tylko lubicie tego typu kino, absolutnie polecam wam spin-off „Szybkich i wściekłych”.
To jeden z nielicznych w tym roku wakacyjnych blockbusterów, który dostarcza widzom to, czego oczekują od hollywoodzkiego akcyjniaka. W tym przypadku dodatkowo podanym w sosie komediowym. Lekkostrawne to danie, po którym nie powinniście mieć zgagi.