Miłość, zabawa, disco polo - dumnie głosi napis na plakacie „Zenka”. Okazuje się to obietnicą, której sam film nie jest w stanie spełnić.
OCENA
Jak dowiadujemy się w jednej ze scen „Zenka”, nie kto inny niż Martyniuk wymyślił termin disco polo, używają go w trakcie jednego wywiadu radiowego. I chociaż z innych źródeł wynika, że nie jest to prawdą, taka informacja aż prosi się o to, by poprzez biografię króla tego fenomenu przeanalizować rzeczone zjawisko, chociażby tak, jak zrobił to Leszek Dawid z polskim hip-hopem za sprawą losów Magika w „Jesteś bogiem”. Jan Hryniak wybrał jednak zupełnie inną drogę. Unika kontekstów społecznych i polskiej sceny muzyki tanecznej końca XX wieku. Skupia się na bohaterze i nie dostrzega potencjału tkwiącego w jego historii.
W parze z disco polo zawsze podąża pewna aura.
Być może jest to przaśność, a z pewnością kicz. W końcu mamy do czynienia z prostą muzyką do tańca, pozwalającą masom na chwilę wytchnienia po ciężkim tygodniu pracy. Dlatego tak łatwo Maciejowi Bochniakowi w „Disco Polo” było ująć ją w ramy najntisowej fantasmagorii, zrodzonej na polskim rynku transformacji ustrojowej, który przypominał Dziki Zachód. Ten wymiar rodzimego zjawiska Hryniaka wcale nie interesuje. Odziera go z przesycenia tandetą, a co za tym idzie całego parodystycznego potencjału.
Reżyser z kamienną twarzą namaszcza Martyniuka na proroka muzyki rozrywkowej, ku uciesze zebranych wiernych, każąc mu śpiewać w kościele na tle imponujących organów. Biografię artysty obtacza w nieznośnym realizmie, chcąc chyba usunąć z terminu disco polo wszelkie negatywne konotacje. Dlatego obserwujemy bohatera upartego, gotowego poświęcić wszystko, aby tylko dostarczyć ludziom rozrywki. Jest wiecznym optymistą. Pląta się między problemami. Wpada w kolejne trudne sytuacje, z których wychodzi obronną ręką, bo przekorny los bez przerwy mu sprzyja.
Wątki rozwiązują się więc za sprawą deus ex machiny.
Wzorem drugoplanowych postaci, pojawiają się i znikają, kiedy twórcom wygodnie. Scenarzystka Marta Hryniak (żona reżysera) chyba zbyt dosłownie potraktowała słowa piosenki Akcentu, zgodnie z którymi „życie to są chwile, chwile tak ulotne jak motyle”. Kolejne sceny łączone są ze sobą na siłę, jedynie za sprawą głównego bohatera. O wszelkiej spójności fabularnej można zapomnieć. Paradokumentalne wstawki mają uzupełniać informacje pominięte w elipsach, ale jednocześnie pozbawiają opowieść koherentnego sensu.
„Zenek” to nic innego jak zbiór anegdotek z początków, środka i szczytowego momentu kariery Martyniuka. Tu protagonista wdaje się w konflikt z Romami, tam za bardzo odpływa w alkohol, a gdzie indziej musi ratować syna z rąk porywaczy. Zaskakująco mało w tym wszystkim muzyki. Samego disco polo jest tu jak na lekarstwo. W pierwszej połowie filmu usłyszymy kilka hitów, ale nie Akcentu. Bohaterowie grają covery przede wszystkim zagranicznych zespołów. Nie brakuje przebojów Boney M czy Bad Boys Blue, a w roli leitmotivu co chwilę powraca „Never Ending Story” Limahla.
W ten sposób Hryniak prezentuje inspiracje artystów działających w obrębie disco polo i korzenie polskiego fenomenu.
Chciałoby się jednak po tych wszystkich problemach, narażaniu się Romom, spotkaniach z wyganiającymi go metalowcami bądź szyderstwach ze strony teścia zobaczyć jak tytułowy Zenek wychodzi na wielką scenę i śpiewa swoje największe hity. Gra na nosie wszystkim, którzy w niego nie wierzyli i zgodnie z intencją twórców staje się posłańcem tanecznej zabawy. Zamiast tego dostajemy jakieś fragmenty, strzępki tego, czego się spodziewaliśmy. Obecni na sali kinowej widzowie nie ruszą do tańca wraz z rozbrzmiewającym z głośników utworem „Przez twe oczy zielone”, a będą mogli jedynie potuptać w rytm piosenek Papa Dance.
Nie mam złudzeń, że film okaże się wielkim hitem. Tłumy fanów Martyniuka pobiegną do kin i za jakiś czas otrzymamy sequel produkcji. Może wtedy przyjdzie nam usłyszeć na wielkim ekranie przeboje Zenka. Tymczasem możemy jedynie podziwiać charyzmę aktorów, którzy go kreują. Jakub Zając wciela się w muzyka w jego początkowych latach kariery i czaruje chłopięcym urokiem. Bawi się swoją rolą, tu nieco egzaltując zachowanie artysty, a tam nieco je tonując. Krzysztof Czeczot jest jego starszą i dojrzalszą wersją. Uwodzi męską, przywódczą energią, wydobywając na wierzch sztuczność wiążącą się z byciem gwiazdą.
Tym samym obaj aktorzy nieco przyćmiewają samego Zenona Martyniuka.
Nie trzeba znać na pamięć materiałów archiwalnych, aby się przekonać, że on sam nigdy tak wielkim urokiem nie mógł się pochwalić. Roztańczył Polskę swoją muzyką, a nie osobowością. Szczególnie widać to w napisach końcowych, kiedy wraz z grającymi go wcześniej aktorami i Limahlem staje na scenie. Wystarczy przyjrzeć mu się, żeby zobaczyć, jak wielka przepaść dzieli go od pozostałych występujących. Wtedy wszyscy zrozumieją, jak bardzo film obnażył go przed publicznością, pozbawiając atrybutu w postaci oryginalnych, wpadających w ucho piosenek. „Król jest nagi” – krzyknie ktoś, a ktoś inny doprecyzuje „i w dodatku nie ma jaj”.