12 Years a Slave został przez wielu ogłoszony najlepszym filmem roku. Często podchodzę z dystansem do takich oświadczeń, ale tym razem jest inaczej. Najnowszy obraz Steve’a McQueena jest jednym z najbardziej przejmujących jakie widziałem w moim życiu. Na ten film zwyczajnie wypada iść i nie sugerujcie się tymi wszystkimi nominacjami i nagrodami, które 12 Years a Slave dostało. Idźcie po prostu do kina.
Łatwo w tym miejscu popaść w podniosły ton, że 12 Years a Slave to kolejny film o niewolnictwie, wyciskacz łez i powód do wstydu dla USA za historię (a także dla całego gatunku homo sapiens) i dowód na to, jakimi skurczybykami ludzie potrafią być. O niewolnictwie mówiło i pisało się bardzo wiele (i nadal się to robi), ale w tym jednym przypadku, ta historia trafia w serce jak mało która. McQueen ujął sprawę niewolnictwa jednostkowo, pokazując nam losy zniewolenia wolnego człowieka (jego upadek, próby przetrwania i odzyskania swojego życia) i tym samym udowadniając słuszność słów Stalina: Jedna śmierć to tragedia, milion – to statystyka. Zdecydowanie łatwiej przecież wczuć się w tragizm jednej postaci niż milionów.
12 Years a Slave spojleruje widzowi fabułę od samego początku - 12 lat niewolnictwa – a mimo to przez cały film trzyma się zaciśnięte kciuki i oczekuje się czegoś, co i tak wiadomo, że się nie wydarzy. Na samym początku widz zostaje pozbawiony wszelkich nadziei, gdy widzi jak główny bohater Solomon Northup (Chiwetel Ejiofor) - jako niewolnik - jest instruowany jak ma wykonywać swoją pracę. Jego niewolnicze życie jest dla widza podstawą, a to tylko (albo aż) 12 lat.
Poprzednie życie Northupa (rodzina, granie na skrzypcach) jest tylko skrawkiem całej historii, te wspomnienia w odniesieniu do całej fabuły wydają się nieznaczące. Najważniejsza jest przemiana wolnego Solomona w zniewolonego „Platta”, jego upodlenie, kompletna degradacja jako istoty ludzkiej. Znamienne w kontekście całego filmu jest zderzenie postaw Solomona pełnego nadziei i wiary w to, że zniewolenie to tylko pomyłka, że wszystko będzie dobrze, a sprawiedliwość zostanie wymierzona oraz Solomona (a raczej Patta) walczącego wyłącznie o przetrwanie. Na statku pełnym niewolników Solomon mówi – Nie chcę przetrwać, chcę żyć! – a gdy już widzi, że jego los jest przesądzony krzyczy – Próbuję przeżyć! - i widz wierzy w te słowa i przeżywa trudy razem z głównym bohaterem.
McQueen nie użala się nad odbiorcą, ale atakuje go brutalnymi obrazami, od których wzrok sam chce uciekać. Katuje swe postacie prawie jak Gibson postać Chrystusa. O ile jednak film Gibsona skupiał się na czysto fizycznym bólu, tak McQueen naturalizm krwawych scen wykorzystuje tylko jako dodatek do bólu wewnętrznego i pytania dlaczego świat wyglądał (wygląda) tak, a nie inaczej. Reżyser jednocześnie nie przekreślając wartości całego gatunku ludzkiego, pokazuje nam ludzi, którzy mimo dobrego serca dostosowali się do okrutnych czasów jak William Ford (Benedict Cumberbatch), zwyrodnialców i psychopatów jak Edwin Epps (Michael Fassbender) i John Tibeats (Paul Dano), ludzi wykorzystujących ówczesny porządek jak pani Harriet Shaw (Alfre Woodard) oraz tych, którzy są po prostu dobrzy, jak Samuel Bass (Brad Pitt).
Co ciekawe, dwie tak różne postacie jak Ford i Epps wykorzystują Biblię do usankcjonowania swoich czynów. Każdy z nich znajduje w Piśmie Świętym cytat, którym usprawiedliwia podjęte decyzje i tłumaczy rzeczywistość – jak chociażby nieurodzaj na plantacji. Ci ludzie nie wierzą w zmianę systemu i uznają go za coś oczywistego. My natomiast, jako widzowie, nie możemy się nadziwić jak możliwa jest taka hipokryzja – chociażby w wykonaniu Forda. Żeby jeszcze uderzyć widza w twarz i przypomnieć mu, że większość ludzi jest zła, w środku seansu McQueen odbiera nadzieję na zmianę sytuacji Solomona i wymachuje palcem mówiąc „jeszcze nie, to jeszcze nie koniec”.
A widz wsiąka w tę rzeczywistość, przeżywa to wszystko, co czują i widzą bohaterowie filmu. Za to oklaski należą się świetnym aktorom i ich kreacjom, dzięki którym świat na ekranie nie wydawał się odległy, że te 170 lat, to wcale nie tak dużo. To zło było pokazane na wyciągnięcie ręki. Mimo tych wszystkich okropieństw, na końcu pojawia się ten wyczekiwany koniec. Widz zostaje okryty kocykiem, zostaje mu podana ciepła herbatka. Z większością takich historii jest tak, że zostają one w kinie, po wyjściu widza z sali złe emocje opadają i wszystko znów się staje się różowe. 12 Years a Slave robi to inaczej, cierpkość obrazu zostaje w głowie na długi czas i to nie tylko z tego względu, że historia Solomona była prawdziwa i miała miejsce 170 lat temu, ale dlatego, że i reżyser i aktorzy (i nawet Hans Zimmer) wykonali naprawdę kawał dobrej roboty.