Są seriale komediowe, które cały czas są śmieszne (Big Bang Theory, Community), takie które były śmieszne (How I Met Your Mother). Są też takie, których humoru nie rozumiem (Rockefeller Plaza 30) i takie, które wiele obiecują, ale na koniec wychodzi, że są całkowitą szmirą. I właśnie tak było w przypadku Enlisted.
Zrobić dobrą komedię to trudna sztuka, zdecydowanie łatwiej jest robić seriale fantasy, kryminalne czy obyczajowe, nie wspominając już o operach mydlanych. To banalne stwierdzenie, o którym zresztą wszyscy wiedzą. Dlatego też zawsze podchodziłem z dużym dystansem do nowości w tym gatunku. No właśnie, podchodziłem. Stacja Fox zamydliła mi oczy zwiastunem Enlisted, a ja jak dziecko im uwierzyłem.
Właściwie zwiastun też nie był idealny, wydawał się trochę wtórny (tzn. gdzieś już to wszystko widziałem) i głupkowaty (chociaż to i tak nic w porównaniu do samego serialu), ale prawdę mówiąc liczyłem na taki trochę slapstickowy i prosty humor, coś na kształt Akademii Policyjnej. Zwiastun oferował więc tyle, ile oczekiwałem. Tylko wiecie jak to jest ze zwiastunami – najgorzej jest, gdy zawarte są w nich wszystkie najlepsze sceny. No i cóż, Enlisted ten problem też dotknął.
Czytając pierwsze opis fabuły, że bohaterami będą trzej bracia stacjonujący w bazie wojskowej na Florydzie pomyślałem, że skojarzenie z Akademią Policyjną jest jak najbardziej na miejscu. Miejsce akcji bardzo podobne, bohaterowie dzielą się na strasznie głupich (ale miłych), życiowych niedojdów, tych ciut mądrzejszych, pojawia się element konkurencji między oddziałami i jeden czarny charakter, którego łatwo będzie nie lubić. Oprócz tego dostajemy jednego bohatera, wokół którego budowany jest główny wątek. W Enlisted będzie to Pete Hill (Geoff Stults) a w Akademii Mahoney (Steve Guttenberg).
Sierżanta Hilla poznajemy podczas akcji wojsk amerykańskich w Afganistanie. Gdy dowódca Hilla nie wysyła wsparcia jego oddziałowi, ten po skończonej misji (nie dowiadujemy się rzecz jasna w jaki sposób…) prawym sierpem atakuje swojego przełożonego za co zostaje przeniesiony (ale co ciekawe nie zdegradowany) do bazy na Florydzie, gdzie ma szkolić kadetów – w tym swoich braci. Szybko jesteśmy przeniesieni w nowe miejsce akcji i równie szybko dostajemy w mordę jak z mokrej szmaty.
Hillów jest trzech – Derrick (Chris Lowell), Randy (Parker Young) i wcześniej poznany Pete. Tych trzech panów oprócz więzów krwi, wspólnej pasji (jaką jest wojsko) łącz przede wszystkim głupota, która nasilała się z każdym kolejnym pokoleniem – Randy jest namłodszy a Pete najstarszy. Co najgorsze, nie jest to „głupota”, z której fajnie jest się pośmiać a taka, przy której facepalm u widza jest odruchem naturalnym. I żeby chociaż te postacie dało się lubić, ale nie, nie da się. Jedynie Randy’ego idiotyczne zachowanie może wywołać lekki uśmiech, ale reszta? W oddziale Pete’a nie ma ani jednego bohatera, którego można by darzyć sympatią.
Pete dostaje pod opiekę bandę idiotów: swoich braci, dwóch grubasków, kobietę w trakcie rozwodu, nerda i paru innych, których i tak nie da się zapamiętać, ponieważ są nijacy. Zwykła zbieranina, która jakimś cudem dostała się armii i która potrafi wzbudzić politowanie, ale na pewno nie salwy śmiechu. W Akademii Policyjnej pomysł z nieopierzonymi kadetami trzymał się kupy dzięki zróżnicowaniu bohaterów, ich poziomie ześwirowania i szczególnym umiejętnościom – wystarczy wspomnieć słynnego Larvell’a Jonesa (Michael Winslow) imitującego każdy dźwięk.
W Enlisted nic takiego nie występuje. Ba, w serialu nie ma absolutnie nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę i pozwolić wytrwać ponad dwadzieścia minut seansu. Poziom zażenowania rósł z każdą minutą filmu. A mogłem tego wszystkiego uniknąć, wystarczyło tylko spojrzeć na nazwisko twórcy serialu (Kevin Biegel - Scrubs, Cougar Town) i być podejrzliwym wobec zwiastunów.