„Avatar 3: Ogień i popiół” wjeżdża na ekrany kin, a ja, cóż, kręcę nosem. Jest bowiem kilka powodów, dla których scenariusz najnowszej odsłony sagi Jamesa Camerona ostatecznie okazuje się znacznie bardziej problematyczny niż te poprzednie. Uwaga: nie szczędzę spoilerów.
Entuzjastą projektu życia Jamesa Camerona nigdy nie byłem - i raczej już się nim nie stanę. Pierwsza część to, rzecz jasna, rewolucyjny spektakl, ale i fabularna odtwórczość. Na kontynuację trzeba było czekać niedorzecznie długo, a gdy już nadeszła, okazała się po prostu typowym sequelem, który znów wygląda obłędnie, niesie ze sobą piękne, słuszne przesłanie, ale po prostu nie dowozi jako opowieść. Płaskie postacie, fabularna nadmierna prostota i miałkość. „Istota wody” to w gruncie rzeczy dłużące się niemiłosiernie show skupione na dwóch bitwach, z którego należałoby odjąć co najmniej godzinę czasu trwania.
Co ciekawe, lwia część seansu „trójki” była dla mnie miłym zaskoczeniem. „O, to będzie najlepsza część” - myślałem sobie, bawiąc się całkiem nieźle, doceniając fakt, że Cameron postanowił nareszcie wzbogacić opowieść, pomnożyć wątki i zarysować kilka nowych problemów czy konfliktów, które mogą wpłynąć na poszczególne postacie i pomóc ciekawie je rozwinąć.
Niestety, ostatni akt pokazał mi środkowy palec. Nic z tego. Wróciliśmy do punktu wyjścia, a ja dałem się zrobić w konia. Muszę oddać „Ogniowi i popiołowi”, że przez większość czasu i tak bawiłem się lepiej niż na poprzednim seansie, ale za to rozczarowanie, które potem nadeszło, pozostawiło spory niesmak.
Co najbardziej mnie zabolało? Co mi przeszkadzało? Jakie mam zarzuty do „trójki”? Oto najważniejsze z nich.
Avatar 3: Ogień i popiół - 5 największych problemów filmu
Tchórzostwo
Gdy tylko Cameron sygnalizował coś odświeżającego, zdawał się wpadać na nowy, bardziej kreatywny pomysł, nakreślał nowy problem - wnet wycofywał się z tego w bezpieczne, znane sfery. Nawet interesująca relacja w stylu Luke/Vader, czyli konfliktowe uczucia poczciwego Spidera w stosunku do również - o dziwo - targanego uczuciami do syna, ale i jego twardo stojącego po stronie militarno-przemysłowego opresora pułkownika - wstrzymuje się, rozmywa, prowadzi w niewiele miejsc, których „Istota wody” już wcześniej nie eksplorowała. A w efekcie...
Avatar stoi w miejscu
Nowy film, choć obfitował w wydarzenia doniosłe, ostatecznie nie zmienił nic w status quo Pandory, w żaden istotny sposób nie wpłynął na bohaterów, nie zmodyfikował ich składu, a nawet głębszych relacji. Nikt istotny nie stracił życia (a jeśli nawet film coś takiego sugerował, to pamiętajmy, że nie licząc dwóch wyjątków żadnego zgonu nie widzieliśmy, a Cameron lubi wskrzeszać). W gruncie rzeczy na seans „czwórki” będzie można iść nie obejrzawszy wcześniej „trójki”, bo wydarzenia z tego filmu można spokojnie streścić w dwudziestu sekundach dialogowej ekspozycji. Nie ma opcji, by oprzeć się wrażeniu, że...
Znów dostaliśmy to samo
W obliczu zachowawczości i braku świeżej inspiracji fabularnej Cameron i współscenarzyści Rick Jaffa oraz Amanda Silver po prostu dokładają kolejne warstwy lore’u i mnożą starcia - co działa raczej otępiająco niż ożywczo. Pod koniec ze zmęczeniem, raz po raz wywracając oczami, dochodzisz do wniosku, że oto kolejne trzy godziny seansu nie wniosły do tej rozdętej, rozwleczonej już na jakieś 9 godzin opowieści zupełnie nic. Słowem: jedno wielkie...
Marnotrawstwo
Wspominałem o marnowaniu ciekawych pomysłów, ale to samo tyczy się postaci. Mam tu na myśli oczywiście Varang (Oona Chaplin), nową antagonistkę, Na’vi z klanu Mangkwan - brutalną, bezwzględną, biegłą w mrocznej sztuce Pandory przywódczynię Ludu Ognia, odrzucającą Eywę. Postać jest bezdyskusyjnie najciekawszym nowym elementem tej odsłony, a Chaplin gra ją niczym krwiożerczą wiedźmę. Gdy jednak łączy siły z Quaritchem, wnet zostaje zepchnięta na dalszy plan; w trzecim akcie dosłownie staje się pozbawionym istotniejszej roli tłem, "fagaską" pułkownika. Poważnie? Tak charakterystyczna postać z potencjałem, którą promowano film? Po tej fantastycznej scenie w namiocie?
Skandaliczne „rozwiązanie” konfliktów
Gdy między postaciami coś zgrzyta i zaczyna robić się ciekawie, rozwiązanie każdej z tych kwestii okazuje się albo głupawe i rozczarowujące, albo wręcz oburzające. Jakiekolwiek interakcje bohaterów (Spider, Sully) z pułkownikiem, które mają szansę pójść w zaskakującym kierunku, ostatecznie - jakżeby inaczej - donikąd nie zmierzają. Neytri, która za sprawą doznanych krzywd znienawidziła ludzi, odrzuca Spidera, sugeruje nawet, że bezpieczniej byłoby się go pozbyć, ba, była gotowa patrzeć, jak dzieciak się dusi, gdy zabrakło mu tlenu. Gdy jednak niedługo później dochodzi do sytuacji, w której faktycznie wydaje się to „mniejszym złem”, nagle zmienia podejście o 180 stopni i biegnie, by powstrzymać Sully’ego.
No i właśnie... Sully. Z zachowaniem gościa też mam spory problem. Jednego „syna” (jak sam nazywa Spidera) jest nagle gotów poświęcić, choć wcześniej jest to dla niego nie do pomyślenia - z czego wycofuje się w ostatniej chwili, i tak dodatkowo traumatyzując dzieciaka, do którego dociera, co się dzieje (a jego ostatnim pytaniem jest pytanie o ojcowską miłość). Znacznie większy problem mam jednak z relacją protagonisty z Lo’akiem. Chłopak obwinia się o śmierć brata - obwinia go też jego własny ojciec. Ba, Jake praktycznie wykrzykuje to dzieciakowi w twarz, przez co ten niemal popełnia samobójstwo (sic!). Zakładamy, że istotne w przywróceniu właściwych stosunków tych dwojga będą przeprosiny; Jake powinien zrozumieć, jak potworną krzywdę wyrządza Lo’akowi, przestać go obwiniać i spróbować mu uświadomić, że nie jest niczemu winny. Nic takiego się jednak nie dzieje. Jake nie przeprasza. Jest wręcz obrażony, dopóki Lo’ak nie wykazuje się poświęceniem i zaradnością. Wtedy ojciec łaskawie mu oznajmia: „udowodniłeś mi swoją wartość”, tak, jakby wcześniej jej nie dostrzegał. Od tej pory są już pogodzeni. Poważnie, Cameron?
Dorzućmy do tego próbę złapania zbyt wielu srok za ogon i bitwę, której waga wydaje się w gruncie rzeczy znacznie mniejsza niż ta z poprzedniej odsłony (jeśli nie liczyć możliwości wykorzystania Spidera do umożliwienia ludziom oddychania na Pandorze) i dialogi brzmiące momentami naraz pompatycznie, banalnie i kuriozalnie.
Po „Avatarze 3” mówię: pas. Ale możecie go już oglądać go w kinach.
Czytaj więcej:
- Obejrzałem Wielką powódź Netfliksa i teraz boli mnie głowa. Było warto
- Netflix przed świętami stawia na katastrofę. Co obejrzeć w weekend?
- Najlepszy album Taco Hemingwaya od 10 lat. Raper zrzucił go w nocy
- Szalony kryminał Netfliksa chwycił widzów za gardło. Mają obsesję
- Donald Trump organizuje zawody, które zaniepokoiły widzów Hunger Games



































