W pra, pra, zeszłym numerze mogliście przeczytać recenzję "Prestiż" pióra imć Endera, której skłonni byliśmy dać "100% miodu", co zdarza się u nas nieczęsto, ale jak już dajemy, to znaczy, wzdłuż i wszerz, tylko o wysokiej jakości produkcji! Przedostatniego dnia marca bieżącego roku w polskich kinach zawitał kolejny film o iluzji i magicznych sztuczkach - "Iluzjonista" (trzeba było nań czekać prawie caluteńki rok). Czy okazał się lepszy, ciekawszy, bardziej intrygujący, niż prześwietny - zasługujący bezapelacyjnie na "Playback poleca"- "Prestiż" Christophera Nolana? To się okaże, jak myślę, w tekście!
"Iluzjonista" w przeciwieństwie do "Prestiżu" wydaje się być bardziej fantastyczny (w dosłownym tego słowa znaczeniu), stuczki jakie w nim ujrzycie są bardziej nieprawdopodobne, że aż w niektóre trudno uwierzyć (ale w końcu film należy po części do gatunku "fantasy", czyż nie?). Jednemu może bardziej podobać się to, drugiemu tamto, ale znajdą się także tacy, którym do gustu przypadną obie produkcje (choćby mnie).
Przechodząc do kwestii fabuły - można rzec, że początek nie zwiastował jakiegoś specjalnego kąska ani nie spowodował, że człowiek aż wiercił się w fotelu, ale to tylko pozory, bo de facto był to tylko zakąsek, który przeobraził się w dość przyjemną historię, choć zdecydowanie brak w niej, jak w "Prestiżu", zaskakujących, nagłych zwrotów akcji - owszem parę momentów może doprowadzić do rozmyślania i wmawiania sobie - "czemu ja to wcześniej nie wpadłem!", ale jednak - to już nie to samo. Pierwsze wrażenie jest takie, jakby oglądało się film niczym przeniesiony z baśni i rzeczywiście - "Iluzjonista" ma tą "magię". Główny bohater już jako mały chłopiec został obdarzony szczególnym talentem (napotkał na swej drodze dziada pewnego...) i pewnego razu podczas "bawienia się" (jeśli można to tak nazwać) sztuczką napotyka na miłość swego życia. I tak oboje zakochują się w sobie, lecz księżniczce zakazano spotykania się z przyszłym Eisenheimem, ale ci wbrew woli rodziny Sophie, nadal spędzają razem czas, aż któregoś razu zostają rozdzieleni...do czasu. Niby nic takiego? No właśnie niby, ale czym dalej, tym fabuła nabiera więcej rumieńców.
Eisenheim wraca - po wielu przebytych, wyczerpujących podróżach - do Wiednia, gdzie zadziwia tamtejszą widownię swoimi sztuczkami, powodującymi szczęko-opad. W mieście krążą plotki na temat jego ogromnych zdolności, aż wieści te dochodzą do księcia Leopolda, który zainteresował się robiącym furorę Eisenheimem. Ponadto spotyka na scenie podczas swojego występu dawną bliską przyjaciółkę... Już się domyślacie? :)
Bezapelacyjnie na słowa uznania zasługuje Dick Pope, który odpowiedzialny jest za zdjęcia (trzeba nadkreślić, że w tej kategorii "Iluzjonista" był nominowany do Oscara!), który już popisał się nieraz swoimi umiejętnościami (pamiętacie "Król Kosza"?). Oglądając film Neila Burgera odnosi się wrażenie tej, o czym już wspominałem, "bajkowości" - zupełnie jakbyśmy oglądali produkcję nie z tego roku, ale to tylko nadaje "Iluzjoniście" tej inności i unikatowego stylu. Skoro już wychwalamy, to grzechem byłoby pominięcie wspaniałej muzyki Philipa Glassa, która zasługuje na najszczerszy (z najszczerszych) szacunek.
Nie mogło obyć się bez dobrej gry aktorskiej. Znakomicie wypadł Edward Norton jako główna postać, a także na słowa pochwały zasługuje Jessica Biel, która miała sposobność wcielić się w Sophie. Nie gorzej z tej strony zaprezentowali się: Rufus Sewell (Leopold) oraz Paul Giamatti (inspektor Uhl). Edward gra osobę pewną siebie, rozsądną i zachwycająca widzów swoimi występami, zaś Rufus jest kontrastem Eisenheima - podły, porywczy i powodujący odrazę u innych. Na osobne brawa, według mnie, zasługuje inspektor Giamatii :), który tak naprawdę nie wiedział po czyjej stronie stoi, aż w końcu ulega urokowi iluzjonisty. I wszyscy troje oraz reszta mniej lub bardziej ważnych aktorów i aktorek wywiązała się bez zarzutu.
Czy "Iluzjonista" oczarowuje, wzbudza uwielbienie jak "Prestiż"? Trudno powiedzieć. Z jednej strony mamy doskonałą grę aktorską i czarującą, choć nie wyróżniającą się jakoś mocno, fabułę oraz niezwykłe, acz często nierealistyczne (ale zadając sobie w głowie pytanie - czy istnieje coś takiego jak "nierealistyczna" iluzja? Nawet nie trzeba odpowiadać :))., a raczej mało prawdopodobne sztuczki magiczne. Natomiast z drugiej strony, nie trzyma widza w napięciu jak film Nolana, brak też kładących na kolana zwrotów akcji. Film, powstały na podstawie opowiadania "Eisenheim the Illusionist" Stevena Millhausera, jest spokojniejszy, ale zapewne zdoła zaczarować niejednego widza, który postanowi wybrać się nań do kina! A czy także zasługuje na nasze playbackowe "100% miodu"? Werdykt macie obok w ramce. Jednakże po obejrzeniu wszystko może się wydawać iluzją. ;)
Recenzję wyczarował qjinheim.