REKLAMA

Komiksy Marvela i DC są w ogromnym kryzysie, który wkrótce czeka filmy o superbohaterach

Mogło by się wydawać, że żyjemy w złotej erze komiksów o superbohaterach. Dzięki filmowym uniwersom globalna popularność Iron Mana czy Batmana jeszcze nigdy nie była tak wielka. Komiksy Marvela i DC są jednak w rzeczywistości w głębokim kryzysie oryginalności, który trwa już kilkadziesiąt lat. I wkrótce ogarnie też świat filmów.

Marvel komiksy: Superbohaterskie komiksy przeżywają kryzys
REKLAMA
REKLAMA

Przez długie dekady komiksy musiały walczyć o kulturowy status równy książkom, muzyce czy filmom. Historie rysunkowe, zwłaszcza te poświęcone superbohaterom były przez lata uznawane za rozrywkę dla młodych chłopców, z której się prędzej czy później wyrastało. Nikt poważny nie przyznawał się do czytania zeszytów z Supermanem czy Spider-Manem. Było to zresztą źródłem bólu i kompleksów wśród największych sław branży. Nawet sam wielki Stan Lee przyznawał, że wielokrotnie czuł się gorszy od pisarzy czy scenarzystów filmowych i marzył o zmianie zawodu. Jego rozstanie z komiksami w latach 80. było zresztą powodowane chęcią tworzenia superbohaterskich opowieści w innych mediach.

Z czasem nastąpił jednak wielki bum na komiksy. A dzięki poważnym i długim historiom komiksowym, tworzonym w latach 70. i 80. głównie przez DC (oraz w kolejnej dekadzie przez ich imprint - Vertigo), medium w końcu zyskało należny mu szacunek. Brązowa era komiksów powoli odchodziła jednak w niepamięć, a na jej miejsce weszły zupełnie nowe praktyki, które z czasem pogrzebały jakąkolwiek kreatywność Marvela i DC.

Paradoksalnie długotrwałe problemy został zapoczątkowane przez wydarzenie, które zapewne uratowało DC Comics przed upadkiem - „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”.

Wydawnictwo w połowie lat 80. miało się coraz gorzej. Konkurencja triumfowała niemal na każdym polu, bo Marvel komiksy robił zwyczajnie lepiej. Sprzedaż zeszytów DC stale spadała. Czytelnicy coraz częściej narzekali na brak fabularnej spójności między kolejnymi zeszytami, ciągle zmieniającą się historię i nadmiar alternatywnych rzeczywistości. Dlatego szefowie DC postanowili zrobić pierwszy w historii reboot swoich komiksów. Opracowano pomysł historii pt. „Kryzys na Nieskończonych Ziemiach”, która miała się rozciągać na dziesiątki zeszytów różnych tytułów ze stajni wydawnictwa. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę - sprzedaż była bardzo dobra, a uniwersum udało się przy okazji znacznie uszczuplić i doprowadzić do porządku.

Niestety, dzieło DC cieszyło się tak wielką popularnością, że wkrótce znalazło naśladowców.

Szpiegowanie się nawzajem nie było dla wydawnictw niczym niezwykłym. Marvel zawsze dobrze wiedział, co szykują jego konkurenci z DC. Dlatego w niemal tym samym czasie opublikował swój własny crossover „Tajne wojny” (zdołał nawet nieco wyprzedzić przeciwników, ponieważ jego komiksowy event nie wymagał tak ogromnego planowania). Popularność tego typu wydarzeń szybko zmieniła się w klątwę całego medium. Marvel i DC zaczęli coraz tworzyć nowe crossovery z ogromną częstotliwością, każdy coraz bardziej wydumany i sztucznie wykreowany od poprzedniego.

Oczywiście, dzięki tego typu wydarzeniom fani komiksów dostali kilka do dzisiaj uwielbianych historii. Wystarczy wspomnieć „The Infinity Gauntlet”, dzięki któremu Thanos stał się jednym z najbardziej uwielbianych antagonistów Marvela, „Civil War” czy „Genesis”. Metoda nie była zła sama w sobie. Sprzedawała się jednak tak dobrze, że w pewnym momencie zaczęła zjadać własny ogon. Ile razy można ogłaszać „Niepowtarzalne wydarzenie, które zmieni losy Marvela/DC na zawsze!” bez straty jakości?

Pojedyncze eventy stały na dobrym poziomie, ale trend zabił niemal całkowicie kreatywność w Marvelu i DC. Wystarczy spojrzeć na nowych bohaterów.

Ostatnim wielkim wybuchem kreatywności w świecie superbohaterskich komiksów były lata 90. Styl ówczesnych komiksów nie stał jednak na przesadnie wysokim poziomie. Tamta dekada charakteryzowała się brzydką kreską, rozbuchanymi do granic możliwości projektami postaci i przeważnie bezsensownymi opowieściami. W najlepszych przypadkach skutkowało to ostatnimi przykładami ciekawych, oryginalnych superbohaterów takich jak Deadpool, Squirrel Girl, Gambit czy Bane. Zdecydowanie częściej na kartach komiksów pojawiały się jednak postaci, o których świat zdążył dawno zapomnieć.

Lata 90. to był też czas wielkiej nadprodukcji. Nigdy wcześniej i nigdy później komiksy nie sprzedawały się tak dobrze. Najbardziej rozpoznawalni scenarzyści i rysownicy mogli liczyć na zarobki sięgające milionów dolarów w skali roku. Podobnie jak w przypadku crossoverów, DC i Marvel tutaj również nie potrafili wykazać się umiarem. Tworzyli tak dużo, tak fatalnych jakościowo dzieł, że sukces zamienił się w krach. A cała branża stanęła na krawędzi zagłady. Źródeł wykupienia Marvela przez Disneya powinniśmy szukać właśnie w tamtych problemach.

Dlaczego wcześniej wspomniałem o „ostatnich nowych superbohaterach”? Wiele osób ignoruje widoczny na pierwszy rzut oka fakt, że mniej więcej 95 proc. popularnych obecnie superbohaterów to postacie wymyślone jeszcze w XX wieku, a nawet jeszcze przed 1995 rokiem. W przypadku filmów i seriali ten procent byłby nawet wyższy. Ze wszystkich bohaterów Marvel Cinematic Universe najmłodsi są Jessika Jones z 2001 oraz... Winter Soldier z 2005 roku (choć tak naprawdę był to ciąg dalszy historii Bucky'ego Barnesa, stworzonego w 1941).

Fragment okładki: „Winter Soldier” Vol. 1

Nowych superbohaterów nie ma. DC i Marvel przetwarzają to, tego co już zrobili.

DC problem z nowymi superbohaterami miało już w latach 60., gdy narzekano, że powstałe w okolicach wybuchu II wojny światowej postaci Batmana, Supermana i Wonder Woman są zbyt ugrzecznione i przestarzałe. A co mamy mówić teraz? Clark Kent skończył osiemdziesiąt lat, Bruce Wayne i Steve Rogers wkrótce do niego dołączą, a nawet świeżsi bohaterowie pokroju Iron Mana i Spider-Mana dawno przekroczyli pięćdziesiątkę. Najgorzej że na horyzoncie zupełnie nie widać potencjalnych następców.

Finansowy kryzys przełomu wieków sprawił, że największe wydawnictwa komiksowe zaczęły grać bardzo ostrożnie. Co w ich rozumieniu oznaczało przerabianie w kółko tego samego. Kolejne crossovery oraz rebooty postaci i całych uniwersów stały się czymś na porządku dziennym. A ich wartość emocjonalna malała z każdą kolejną wersją. Wystarczy spojrzeć na związek Batmana i Catwoman. Ich romans był częścią uniwersum DC przez wiele lat, ale nigdy nie miał ugruntowanej pozycji. Przerzucany z jednej alternatywnej rzeczywistości do drugiej zawsze wyglądał na coś, co nie może się spełnić. Nagle w 2017 roku wydawnictwo postanowiło wykonać krok naprzód i ponownie połączyć parę. Niedługo później Bruce Wayne się oświadczył, a komiks „ślubny” miał zadebiutować w kwietniu 2018. Fani byli raczeni obietnicami wielkiego wydarzenia. Ale do ślubu oczywiście nie doszło, bo Selina Kyle zerwała zaręczyny. Minęło kilka miesięcy, a w komiksach bohaterowie znów mają się ku sobie.

Obie firmy ciągle już nawet nie tyle ściągają od siebie nawzajem, co kopiują własne pomysły sprzed lat. Kostiumy znanych bohaterów przywdziewają kolejne postaci, czasem znane z kanonu, a czasem zupełnie nowe. Trudno to jednak nazwać oryginalnym pomysłem. Zresztą fani źle przyjmują takie zamiany, bo uważają, że świeża postać nie zasługuje na miano Iron Mana czy Thora.

Marvel nie daje nowym bohaterom dość czasu, by mogli ugruntować swoją pozycję wśród fanów.

Zamiast stworzyć dla nich oryginalne alter ego spala ich wrzucają na siłę w za duże buty, by zarobić szybkie pieniądze. Czasem oczywiście nowe wersje starych postaci zyskują dużą popularność (patrz: Spider-Gwen ze „Spider-Man: Uniwersum”), ale to rzadkość. W tym konkretnym przypadku udało się to głównie dlatego, że postać Gwen Stacy przez dekady znajdowała się marginesie opowieści komiksowych i wydawała się niezużyta.

DC z kolei poszło w mariaż z uniwersum „Strażników” Alana Moore'a. Nie tylko zdenerwowało fanów oryginalnej powieści graficznej, ale też pokazało, że nie stać ich na jakikolwiek interesujący pomysł wewnątrz własnego świata. To nie przypadek, że dwie nieco bardziej współczesne bohaterki o dużej popularności - Harley Quinn i X-23 - powstały pierwotnie w animacjach, a nie na kartach komiksów. Tu nie sposób znaleźć oryginalności.

Nie oznacza to jednak, że całkowicie brakuje jej wśród amerykańskich komiksów.

Nowych pomysłów i idei przeważnie należy jednak szukać poza Marvelem i głównym DC. W imprincie Vertigo („The Sandman” i „Baśnie” Billa Willinghama), Dark Horse Comics („Hellboy”) czy Image Comics. Ostatnie z wymienionych wydawnictw nie może walczyć jak równy z równym z DC i Marvelem pod względem sprzedaży. Po prostu ma za mało komiksów, ale za to daje najwięcej twórczej swobody młodym autorom. Jak podaje portal Hollywood Reporter, aż sześć zbiorczych wydań Image Comics znalazło się w Top 10 bestsellerów. Najlepiej sprzedającym się zeszytem komiksowym 2018 roku był jednak tysięczny numer „Action Comics” na 80. urodziny Supermana.

REKLAMA

I tu dochodzimy do drugiej strony kryzysu w superbohaterskich komiksach. Winy za obecną sytuację nie ponoszą tylko wydawnictwa. Również odbiorcy mają dużo za uszami. Mają oni prawo nie wierzyć w zapewnienia DC czy Marvela, a i tak najczęściej kupują „głośne” tytuły rocznicowe i związane z rozmaitymi rebootami. Ich potrzeba oglądania w kółko bohaterów, których znają i kochają wpływa też na MCU. I nie daje nadziei, że więcej oryginalności znajdziemy w filmach.

Druga część artykułu dotycząca wpływu kryzysu komiksów na rozwój Marvel Cinematic Universe już wkrótce na Rozrywka.Blog.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA