REKLAMA

Apple TV+, czyś ty rozum stracił? Serial "Monarch: Dziedzictwie potworów" nie miał prawa się udać

Kiedy filmy i seriale MonsterVerse są najlepsze? Mówimy tu o uniwersum "Godzilli" i "Konga", więc odpowiedź jest prosta: gdy wielkie potwory się naparzają. To czemu tego nie dostajemy w "Monarch: Dziedzictwie potworów" od Apple TV+?

godzilla monarch serial apple
REKLAMA

W pierwszej scenie widzimy znanego z "Konga" Billy'ego Randa. Biegnie przez dżunglę Wyspy Czaszki, prowadząc nas wprost do starcia wielkiego pająka z przerośniętym krabem. Dobrze! Tak powinno być. Jednakże ten prolog to tylko zmyłka. Akcja szybko przeskakuje z lat 70. do 2015 roku. Jest już po G-Day - wydarzeniach przedstawionych w "Godzilli", więc wszyscy uczą się żyć ze świadomością istnienia potworów. Cate przybywa do Japonii, aby odkryć prawdę podwójnego życia swojego ojca. W należącym do niego mieszkaniu poznaje przyrodniego brata i jego matkę.

Akcja "Monarch: Dziedzictwo potworów" rozgrywa się dwutorowo. Z jednej strony śledzimy poczynania Cate, a z drugiej przenosimy się do lat 50., kiedy to naukowczyni Keiko, ochraniający ją żołnierz Lee Show i młody Bill Randa eksplorują Wyspę Czaszki. Oni mają dopiero odkryć, że jest zamieszkana przez potwory. Serial literalnie przyjmuje więc formułę monster of the week. W drugim odcinku śledzimy poczynania bohaterów, aby na koniec zobaczyć jednego ogromnego stwora. Buuu! Mało!

Więcej o MonsterVerse poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Monarch - recenzja serialu Apple TV+ z uniwersum Godzilli

"Monarch: Dziedzictwo potworów" skrzętnie oznacza przeskoki między liniami narracyjnymi, ale w fabule i tak idzie się pogubić niczym w pierwszym sezonie "Wiedźmina". Produkcja liczy przy tym na cierpliwość swoich widzów. Chris Black prowadzi bowiem opowieść, jakbyśmy byli w tym uniwersum zupełnie nowi, jakby miał nas czymś zaskoczyć. Każe bohaterom odkrywać coś, co my już dobrze wiemy, a takie zabiegi są ryzykowne i zazwyczaj się nie udają. Nie inaczej jest w tym wypadku. Odzierają dany wątek z odpowiedniego napięcia, przez co idzie się wręcz na serial Apple TV+ obrazić. W końcu traktuje nas jak półgłówków.

Monarch: Dziedzictwo potworów - Apple TV+
REKLAMA

Black odwraca logikę oryginalnych widowisk, co samo w sobie nie jest nawet złe. Podobne narracje już się przecież w komiksach sprawdzały, gdy Ed Brubaker i Greg Rucka w "Gotham Central" pokazywali nam policjantów, którzy musieli mierzyć się z bałaganem pozostawionym przez Batmana. "Marvels" Kurta Busieka i Aleksa Rossa również w podobny sposób dekonstruowało superbohaterskie spektakle. Czym ich podejście różni się od "Monarch: Dziedzictwa potworów"? Miały solidne fundamenty.

Podstawowa zasada: żeby móc coś zdekonstruować, najpierw trzeba to skonstruować. Porażka "Godzilli II: Króla potworów" powinna nauczyć twórców, że najsłabszy w MonsterVerse od samego początku był czynnik ludzki. Nawet w powszechnie chwalonej "Godzilli vs. Kong" wszyscy śmiali się z papierowych bohaterów. Film jednak działał, bo byli oni tylko obowiązkową przystawką do mordobicia potworów. A "Monarch" właśnie z takimi postaciami - przynajmniej przez pierwsze dwa odcinki - każe nam obcować. Ich próbę odkrycia prawdy o tytułowej organizacji przerywają jedynie krótkie wstawki, retrospekcje z G-Day.

"Król jest nagi" - chciałoby się krzyknąć, bo "Monarch: Dziedzictwo potworów" najdosadniej dotychczas udowadnia, że prócz spektaklu MonsterVerse nie ma nam nic do zaoferowania. Nie udaje się tego ukryć nawet Kurtowi Russellowi, który w finale drugiego odcinka wygląda zresztą, jakby planował tu powtórzyć po prostu rolę Pana Nikogo z "Szybkich i wściekłych". Z nowej produkcji Apple TV+ wypływają blockbusterowe ambicje, ale brakuje jej blockbusterowego charakteru. To serial z uniwersum Godzilli i Konga zrealizowany z telewizyjnym budżetem. I brzmi to dokładnie tak źle, jak wypada na ekranie.

"Monarch: Dziedzictwo potworów" obejrzysz na Apple TV+.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA