Niewiele znam rzeczy piękniejszych i mocniej wywołujących dreszcze na moich plecach niż gitarowe solówki, szczególnie w wykonaniu mistrzów tego instrumentu. Z okazji premiery najnowszej płyty Satrianiego wybrałem najważniejsze i najbardziej zapadające w pamięć solówki.
Chuck Berry - Johnny B. Goode
Startujemy z jeszcze do niedawna żywą legend i historią muzyki. Gdyby nie Chuck Berry bylibyśmy dziś w zupełnie innym miejscu, zarówno jeśli chodzi o szeroko rozumianą muzykę rozrywkową (w tym rocka) jak i gitarzystów. Mogę sobie tylko wyobrazić, jaką rewolucję wywołały dźwięki wydobywające się z gitary Berry’ego, kiedy zostały one po raz pierwszy usłyszane przez całe pokolenie przyszłych muzyków. To Berry pokazał wszystkim, jaki potencjał tkwi w gitarze elektrycznej. Potencjał, który obficie wykorzystywany jest do dziś.
Eddie Van Halen - Eruption
Eddie Van Halen przysłużył się popkulturze jako muzyk, który spopularyzował prawdziwie wirtuozerskie granie na gitarze. Przed nim zwracano u gitarzystów uwagę na technikę, ale też kompozycję, melodie i oczywiście riffy. I dopiero Van Halen sprawił, że ludzie masowo zaczęli fascynować się ekwilibrystycznymi solówkami, od których można dostać zaburzenia błędnika i oczopląsu. A utworem, którym Eddie przedstawił się światu, był Eruption, z pierwszej płyty Van Halen.
Jimi Hendrix - Purple Haze
Mimo upływu lat Jimi Hendrix ciągle nie ma sobie równych i pozostaje najlepszym oraz najbardziej nowatorskim gitarzystą, jakiego znała branża muzyczna. Wystarczy wymienić granie łokciem czy zębami, pod przeróżnymi kątami znanymi chyba tylko joginom. Hendrix zachwycał nie tylko techniką, artystycznym szaleństwem i nonszalancją, ale i ponadprzeciętnymi zdolnościami kompozytorskimi, które sprawiały, że wystarczyło mu dosłownie kilka chwil, by wcisnąć słuchacza głęboko w siedzisko.
John Petrucci - Stream of Conciousness
John Petrucci z Dream Theater to bodajże największy spadkobierca historii wirtuozów rocka. Jego inspiracje sięgają od Hendrixa przez Briana Maya z Queen aż po Kirka Hammetta z Metalliki i Steve’a Vaia. I wszystko to słychać w jego niesamowitej grze. Emocje, melodyka i pasja przeplatają się z matematyczną precyzją i nadludzką wręcz precyzją.
Steve Vai - For the Love of God
Po tym jak Eddie Van Halen pokazał światu, że gitarowa wirtuozeria może być cool, Steve Vai miał już przetarte szlaki i wykorzystał je nad wyraz dobrze. Wydana w 1990 roku płyta "Passion & Warfare" nie tylko jest jedną z najlepiej sprzedających się płyt instrumentalnych w historii, ale ma też na koncie nominacje do nagród Grammy, które na początku lat 90., coś tam jeszcze znaczyły. Cały utwór For The Love of God to praktycznie trwająca ponad 6 minut solówka – jedna z najbardziej niesamowitych, poruszających, mistycznych i wbijających w fotel.
Prince - Purple Rain
Prince wielkim muzykiem był. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jak wiele utworów udało mu się skomponować (a mówię tu tylko o tych, które zostały oficjalnie opublikowane). Poza genialnymi zdolnościami kompozycji, niesamowitą personą sceniczną, Prince był też wybitnym multiinstrumentalistą, a w przypadku gry na gitarze można go wręcz uznać za wirtuoza.
Żaden kawałek nie pokazuje lepiej jego wielkości niż niezapomniany Purple Rain – jedna z najlepszych rockowych ballad, jakie kiedykolwiek powstały. Z genialną solówką godną mistrza. Do dziś nie wiem, jakim cudem był on w stanie się tak ruszać na scenie i jednocześnie wyczyniać te wszystkie cuda z gitarą.
Jimmy Page - Stairway to Heaven
Jimmy Page zawsze był dla mnie człowiekiem z innej planety. W pozytywnym znaczeniu. Zawsze był o kilka kroków dalej, wyprzedzając innych i prezentując coś o wiele bardziej przełomowego i ambitnego, niż można było oglądać i słuchać wcześniej. Zafascynowany magią i mistycyzmem, zamknięty w swoim własnym zamku Page tworzył absolutnie wyjątkowe i magiczne dźwięki, szczególnie słyszalne w jego solówkach. Ze wszystkich jego dokonań to właśnie Stairway to Heaven najbardziej zakorzenił się w mojej pamięci, przy okazji też od dekad znajdując się w panteonie muzyki.
Joe Satriani - Surfing with the Alien
Satriani, którego najnowsza płyta, "What Happens Next", właśnie trafiła do sprzedaży, to jeden z najbardziej wpływowych gitarzystów, choćby z tego powodu, że wyszkolił on niemałą liczbę gitarzystów, którzy później zyskali większą sławę od niego (np. Kirk Hammett). Niektórzy nawet przerośli go technicznie (Steve Vai). Jego płyty z końcówki lat 80. samodzielnie spopularyzowały instrumentalne albumy gitarowe na całym świecie.
Satriani to jeden z lepszych kompozytorów muzyki rozrywkowej, jakich znam i jeden z nielicznych gitarzystów, którzy potrafią sprawić, że ich gitary niemalże dosłownie śpiewają. Kawałek Surfing With the Alien z płyty o tym samym tytule to kwintesencja stylu i poziomu technicznego Satrianiego - luz, mnóstwo pozytywnej energii, świetne melodie, niemalże popowe, a na deser jedna z najszybszych solówek w historii.
David Gilmour - Comfortably Numb
David Gilmour zmienił podejście do rock and rolla, przechodząc z psychodelii i ostrych riffów do tworzenia kameralnej atmosfery i poetyckiego feelingu. Przepełnione delikatnością i pięknem, wywodzące się z bluesa solówki grane przez Gilmoura, w szczególności ta z kawałka Comfortably Numb Pink Floyd, do dziś nie mają sobie równych, jeśli chodzi o dotykanie emocji słuchacza.
Slash - November Rain
Nie jest to w żadnym razie wirtuozerska solówka, choć Slasha uważam za jednego z lepszych gitarzystów. Nie jest też szczególnie wybitna, ale z pewnością należy do najbardziej popularnych i uwielbianych. Odzwierciedla ona też przy okazji cały fenomen Guns N’ Roses, którzy niby wybitnym zespołem nie są, ale udało im się trafić w odpowiedni czas i zbudować renomę, która przyniosła im sławę.
Andy Latimer - Ice
Andy Latimer z zespołu Camel nie jest może wirtuozem, ale jego inspiracje Davidem Gilmourem i Mike’iem Rutherfordem z Genesis dały światu jedne z najpiękniejszych dźwięków, jakie człowiek kiedykolwiek wydobył z gitary. Zupełnie tak, jakby struny łkały po dotknięciu jego palców. Przejmujące, wzruszające, jedyne w swoim rodzaju, pełne smutku i piękna.