REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

NIEPOPULARNA OPINIA: Nie potrzebuję fabuły, żeby dobrze bawić się na filmie

Czy film, który nie ma fabuły, może być dobry? A gdzie tam, narracja i gra aktorska są najważniejsze — powie ktoś. A właśnie że nie! Żyjemy w czasach, kiedy kino powraca do swojej pierwotnej natury i powinniśmy szukać w nim przede wszystkim uczciwości.

21.03.2021
10:00
NIEPOPULARNA OPINIA: Kino narracyjne, a kino atrakcji. Które lepsze?
REKLAMA
REKLAMA

X muza fabułą stoi! To niezaprzeczalny fakt. Właśnie o literackiej stronie filmu myślimy najpierw, próbując ocenić dany tytuł. Nie bez powodu przytacza się ją gdzieś na początku recenzji. Dzięki temu możemy potem narzekać, że twórcom nie udało się odpowiednio umotywować psychologicznie bohaterów, przedstawione wydarzenia są niewiarygodne, etc., etc. Brzmi to nieco jak narzekania podstarzałego krytyka łaknącego więcej ormiańskiego kina i mniej hollywoodzkiej papki. Obserwując jednak dyskusje w internecie i czytając wpisy na różnorakich blogach, coraz częściej odnoszę wrażenie, że kinomani nieraz miewają podobne podejście. Pojawia się coś, co można określić mianem „filmowego snobizmu” bądź prościej „mój gust jest lepszy niż twój”. W graficznym uproszczeniu przedstawia to poniższy mem dotyczący fanów horrorów:

Pierwszy typ miłośników kina grozy ma wysokie oczekiwania co do scenariusza i aktorstwa, drugi chce tylko zobaczyć, jak napalone nastolatki umierają w konwulsjach. Przedstawiciele jednego z nich uważają się za lepszych od tych ostatnich i z pogardą spoglądają na filmy pokroju „Sleepaway Camp 3”, odmawiając sobie tym samym przyjemności z oglądania odmóżdżającej jatki. I tutaj pojawia się największy problem z „filmowym snobizmem”. Pomija on całą najbardziej prymitywną istotę kina.

X muza narodziła się jako atrakcja (nie bez powodu Tom Gunning jej pierwsze lata określił mianem „kina atrakcji”). Bardziej niż jej możliwości narracyjne dostrzegano wartości czysto rozrywkowe. Była ciekawostką, czymś nowym, miała zaskakiwać swoich widzów niezwykłą tematyką i „oniemiającymi” efektami specjalnymi. Zauważano jej zdolność mechanicznej reprodukcji rzeczywistości, ale to jednak ścieżka wyznaczona przez Georges’a Mélièsa okazała się w przyszłości tą popularniejszą. Dokumentalny charakter medium stał się podrzędny względem dostrzeżonego potencjału rozrywkowego.

To nie kino atrakcji było prymitywnym wybrykiem natury, tylko kino narracyjne, które pojawiło się potem.

Pomijając Kino Nowej Przygody ze Stevenem Spielbergiem i George'em Lucasem na czele, którzy zachwyceni możliwościami technologicznymi serwowali nam proste, ale i magiczne opowieści dla całej rodziny, od kilku dekad mam do czynienia z istnym renesansem kina atrakcji. Wspomnijmy chociażby początek „Matrixa” i zawieszoną w powietrzu Trinity szykującą się do wyprowadzenia widowiskowego kopniaka. W tej właśnie scenie siostry Wachowskie na chwilę zawieszają narrację, abyśmy mogli przyjrzeć się Carrie-Anne Moss i zaczerpnąć oddechu przed nadchodzącą akcją. Toż to atrakcja w najczystszej postaci.

Do podobnych wniosków można dojść, patrząc na MCU. Kolejne tytuły wpisywane w obręb Kinowego Uniwersum Marvela łączą się w jedną, wielką metanarrację, a części składowe następnych faz mają swoje punkty kulminacyjne w crossoverach. W „Avengersach” nie trzeba już rozwijać bohaterów, więc twórcy skupiają się na akcji, mnożąc postacie i widowiskowe bitwy. Dlatego niedzielni widzowie mogą poczuć się zagubieni i przytłoczeni mnogością wątków i postaci podczas seansów „Czasu Ultrona”, „Wojny bez granic”, a w szczególności „Końca gry”. W wymienionych filmach atrakcja goni atrakcję. Akcja pędzi od jednego starcia do drugiego, a fabuła poświęcana jest na ołtarzu widowiskowości. I bardzo dobrze. Tego zawsze się spodziewamy i to właśnie otrzymujemy.

Nie znaczy to, że zawsze powinno to tak wyglądać.

Dobrze rozwiniętej fabuły potrzebujemy w innego rodzaju produkcjach. Tych, które tego wymagają. Ale kiedy idziemy na film z mechami walczącymi z kaiju, chcemy zobaczyć, jak wielkie roboty naparzają się z wielkimi potworami. „Pacific Rim” można zarzucać płytkość i poświęcenie opowieści na rzecz widowiskowej akcji, ale przecież o to chodziło. Pretekstowa fabuła i znikome rozwinięcie psychologiczne bohaterów tylko to potwierdzają. Ten film w żadnym momencie nie udaje, że miał być czymś innym niż jest: wysokobudżetową atrakcją. Bo w tego typu tytułach najgorsza jest pretensja i niczym niepoparte ambicje twórców. Jeśli tego nie ma, należy rozsiąść się w fotelu i rozkoszować prezentowaną akcją.

Twórcy muszą zdawać sobie sprawę z tego, w czym tkwi siła ich filmów. Jeśli ma to być atrakcja, niech to będzie atrakcja, ale niech nikt nie udaje, że pod płaszczem atrakcji chce przemycić swoje artystyczne ambicje. Trzeba mierzyć siły na zamiary, bo widz wyczuje fałsz. I mamy tego przykład. Kiedy popularność slasherów spadała, Fred Walton postanowił wprowadzić pewną innowację do skostniałej już formuły. W „Prima Aprilis”, tak jak powinno to się dziać, giną kolejne osoby, ale na koniec… no właśnie. Okazuje się, że [EXTREME SPOILER ALERT] wszyscy żyją [END OF EXTREME SPOILER ALERT]. Twist zaserwowany przez reżysera nie spodobał się publiczności i produkcja stała się wielką finansową klapą. Oglądający poczuli się oszukani, myśleli, że w trakcie seansu coś przegapili. Bez problemu zaakceptowali wątki nadnaturalne w „Koszmarze z ulicy Wiązów”, ale propozycji Waltona nie byli w stanie przyjąć. Nie po to szli na horror utrzymany w dobrze im znanej konwencji, żeby musieć skupiać się na fabule.

Oczywiście, można łączyć konwencje gatunkowe z artystycznymi wizjami.

I wielu reżyserom udaje się to doskonale. Żywe trupy mogą być bardzo wdzięczną metaforą i nośnikiem idei. Wiedział o tym George Romero i wiedzą o tym Dave Erickson i Robert Kirkman. Zarówno w filmach o żywych trupach tego pierwszego, jak i w serialu „Fear the Walking Dead” tych drugich znajdziemy doskonałą mieszankę horrorowych atrakcji z publicystycznym zacięciem. Ale są też produkcje pokroju „To przychodzi po zmroku”, czyli opowieść z zombie w tle, w której najważniejszy będzie komentarz do kondycji współczesnej rodziny i społeczeństwa. U Treya Edwarda Shultsa można tego ze święcą szukać. Nie ma tu ani horroru, ani ciekawych tez. To nie „Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii”, w której wyizolowana od społeczeństwa rodzina staje się mikrokosmosem współczesnego społeczeństwa, a przemyślenia Roberta Eggersa na ważkie tematy idą w parze z mrocznym klimatem folk horroru. Zamiast tego mamy zwyczajny, pretensjonalny bełkot.

REKLAMA

Fabuła nie jest więc problemem samym w sobie. Problemem jest brak samoświadomości twórców, którzy nie zdają sobie sprawy z własnych, ograniczonych kompetencji artystycznych. Uczciwość jest bowiem w filmie najważniejsza. Dlatego taką samą przyjemność co z oglądania wspomnianego „Pacific Rim” można czerpać z seansu jego mockbustera „Atlantic Rim” (od The Asylum – studia, które dało nam „Rekinado”). Jego twórcy nie udają, że robią coś ponad tanią podróbkę hollywoodzkiego blockbustera (nawet go nie widząc, bo „Pacific Rim” swoją premierę miało zaledwie kilka dni wcześniej). Warto tym samym skończyć ze sztucznym podziałem X muzy na sztukę wyższą i niższą, wyzbyć się wszelkich łatek i uznać, że kino to kino i jest dobre tylko wtedy, gdy wywołuje emocje i zamierzone przez twórców reakcje. A czy robi to poszerzaniem kontekstów opowieści, czy mnożeniem absurdalnych scen morderstw, to już sprawa drugorzędna.

Nie przegap nowych tekstów. Obserwuj serwis Rozrywka.Blog w Google News.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA