Myślisz, że jesteś za stary na festiwale? Idź na rapsy i Florence. Orange Warsaw Festival 2018 - relacja
2 dni muzyki – od hip-hopu, poprzez alternatywę, pop, aż po elektronikę – i 18 artystów uznanych na polskiej i światowej scenie muzycznej – zakończył się Orange Warsaw Festival 2018, impreza otwierająca festiwalowe lato.
Jest coś wyjątkowego w festiwalach muzycznych, niezależnie tak naprawdę od tego z jaką muzyką mamy podczas nich do czynienia. Setki różnych osób, często takich, które nie miałyby prawa spotkać się ze sobą w innych okolicznościach, udają się w jedno miejsce, by posłuchać swoich ulubionych artystów albo poznać nowe brzmienia.
Każda z nich ma inne dążenia, przeszłość, często podejście do świata, bo przecież to nie zawsze słuchana muzyka determinuje, a jednak stoją obok siebie ramię w ramię, stykają się ciałami, oddychają w jednym tempie i podnoszą ręce do góry, dając się ponieść dźwiękom. Śpiewają, łapią się za dłonie, przytulają – bo tak ze sceny animuje ich tak długo wyczekiwany artysta.
Tego ducha festiwalu dało się poczuć na Orange Warsaw Festival.
Już podczas koncertu Ralpha Kaminskiego czuć było tę jedność. Niesamowita energia towarzyszyła też występowi Sama Smitha, na którym zgromadziła się spora publika. Nie inaczej było, gdy na scenie gościł Taco Hemingway (fani Taconafide nie mogli poczuć się zawiedzeni), a potem Tyler, The Creator. Zresztą Orange Warsaw Festival dobitnie uświadomił mi, że częściej muszę chodzić na koncerty hip-hopowe. Rapsy na scenie brzmią fenomenalnie, mocniej i bardziej niż podczas odsłuchu płyty, co udowodnił też Nines.
Jednak koncertem, na który czekałam najbardziej był występ Florence + The Machine. I nie zawiodłam się.
To oczywiście bardzo prywatne odczucie, ale warto było przyjechać na Orange Warsaw Festival choćby tylko dla Florence Welch i jej zespołu. Sądzę zresztą, że nie będę w mojej opinii odosobniona, artystka skradła całe show, robiąc - nomen omen - show na scenie. Magnetyzm, dzikość, eteryczność, wolność i miłość – takimi słowami można określić to, co działo się podczas koncertu Welch. Jej głos, którego nie sposób pomylić z żadnym innym, połączony z pasją, emocjami, niesamowitym tańcem chwytał za serce. Florence potrafiła rozbawić, na przykład wtedy, gdy zapowiadając utwory z jej nadchodzącej płyty High as Hope, stwierdziła, że ten tytuł w jej rodzimym języku, budzi skojarzenia z High as Fuck, ale też wzruszyć, gdy mówiła i śpiewała o miłości, a potem w jakimś niezwykłym szale przytulała się z publicznością, kiedy ta zakładała jej wianki na głowę.
Artystka wraz ze swoimi muzykami zaprezentowała kawałki z nowego albumu, m.in. Hunger i Patricia. Ten swoją premierę będzie mieć już 29 czerwca.
Nie zabrakło też utworów z ostatniej płyty Florence + The Machine, czyli How Big, How Blue, How Beautiful. Wokalistka zaśpiewała Ship To Wreck czy What Kind Of Man. Na głośniki wjechał też jeden z najbardziej rozpoznawalnych hitów wokalistki – Dog Days Are Over.
To, co było znamienne podczas tego występu, to fakt, że tak naprawdę dopiero w trakcie koncertu Florence Welch było widać, ile osób zawitało na warszawski Służewiec. Zwłaszcza, że przez cały czas trwania festiwalu nie miałam poczucia, że gdzieś muszę przesadnie długo czekać, przepychać się, czy nie mam miejsca, by usiąść na trawie albo stanąć tak, żeby widzieć scenę, telebimy z dość bliska. Na koncercie Florence + The Machine były tłumy.
Zawsze uderza mnie to, że podczas koncertów danej gwiazdy, ludzie stają się właściwie bezwolni. Nie jest to nic negatywnego, nazwałabym to zjawisko raczej urzekającym. Gdy jakiś artysta nawiązuje kontakt z publicznością, a ta całkowicie się podporządkowuje, przyjmuje za oczywiste, że tylko poddając się dźwiękom i prośbom muzyka można osiągnąć wspólny rytm i poczuć, że jest się tu, teraz, razem w we wspólnej sprawie, to jest w tym coś nadzwyczajnego. Florence Welch udało się nawiązać więź z fanami. Była wspaniała.
Ale przyjemne były też koncerty innych gwiazd, np. tych polskich.
Fajnie było usłyszeć Mery Spolsky, wesołą dziewczynę pełną energii, nieco onieśmieloną liczbą osób na jej występie, ale i zadowoloną, że ci ludzie przyszli tu właśnie po to, aby jej posłuchać. Ujęła mnie też Mela Koteluk, artystka, którą bardzo cenię i na której nową płytę mocno czekam, choć Migracje wcale mi się jeszcze nie znudziły.
Kiedy przekroczyłam bramy Orange Warsaw Festival 1 czerwca miałam przez chwilę poczucie, że być może jestem już zwyczajnie "za stara" na takie festiwale. Było cholernie gorąco, głośno, mijałam setki osób, które jeszcze potęgowały uczucie parności. Ale w miarę jak sama zaaklimatyzowałam się i dałam ponieść muzyce, odezwała się we mnie jakaś tęsknota, która – paradoksalnie – powiedziała mi: a może po prostu robisz to za rzadko?
Chyba każdy festiwal, ale tu odniosę to bezpośrednio do Orange Warsaw Festival, zyskuje wieczorem. Kiedy żar już nieco opadnie, kiedy palą się lampki na drzewach. Kiedy robi się "intymniej". Można wtedy spokojnie siąść na trawie i wsłuchać się w dźwięki, albo – jak kto woli – poszaleć pod sceną. I dalej, choć już po zachodzie słońca, jest kolorowo. Nie tylko dzięki wiankom, kolorowym włosom gości, awangardowym strojom i masom błyskotek, także na twarzy festiwalowiczów. Ale i dzięki duchowej, muzycznej różnorodności, której wtedy, choćby tylko na chwilę, jest się częścią.