Nagroda dla „Bohemian Rhapsody” pokazuje, że Złote Globy są odklejone od rzeczywistości
Tego wieczoru nie zapomną twórcy filmów „Green Book” oraz „Bohemian Rhapsody”. Szkoda tylko, że tegoroczne Złote Globy będą się śnić fanom dobrego kina po nocach. I nie będą to przyjemne sny.
Wielkie ceremonie rozdawania nagród branżowych to od zawsze ważny element corocznych podsumowań w świecie szeroko pojętej sztuki i popkultury. Choć dziś, gdy wszyscy mamy dostęp do niemalże każdej informacji, znaczenie takich wyróżnień jest zdecydowanie mniejsze niż dekadę temu i wcześniej. Ale też z drugiej strony, rozdanie Złotych Globów czy Oscarów to dla wielu osób drogowskaz informujący, jakie filmy z danego roku warto obejrzeć/nadrobić. Bez przeszukiwania stert informacji z wielu źródeł. W teorii takie rozpiski zwycięzców to wykaz najlepszych i najbardziej wartych uwagi filmów z ostatnich 12 miesięcy. W teorii.
Złote Globy 2019 przejdą do historii jako nieudana próba schlebiania niewygórowanym gustom i okopania się w utartych schematach.
Przede wszystkim, przepraszam bardzo, ale nagroda dla „Bohemian Rhapsody” w kategorii „Najlepszy film dramatyczny” to jakaś pomyłka.
Lubię ten film, to całkiem solidna dawka guilty pleasure. Jeden z najlepszych średniaków, jakie widziałem w ostatnich latach. I nazywam ten film „średniakiem” w dużej mierze ze względu na świetną rolę Ramiego Maleka, muzykę Queen (choć to trochę nieuczciwy „plus”) oraz wieńczącą dzieło sekwencję odtwarzającą koncert na Live Aid. Gdyby nie to „Bohemian Rhapsody” byłby zwyczajnie słabym, choć przyjemnym w obyciu, filmem.
Tyle tylko, że nie po to są Złote Globy, by nagradzać średnie czy słabe filmy schlebiające niewyszukanym gustom i nie prezentujące sobą żadnych większych walorów artystycznych. Gdyby to były MTV Movie Awards czy People’s Choice to proszę bardzo. Ale to Złote Globy!
Te nagrody, teoretycznie, mają coś znaczyć, być znakiem jakości i w kategorii „najlepszy film” zwracać uwagę na naprawdę najlepszy film.
A jakkolwiek „Bohemian Rhapsody” może się nam podobać i być naszą ulubioną produkcją, to nie jest najlepszy film 2018 roku.
Ma za dużo nieścisłości względem prawdziwej historii grupy Queen i życia Freddie’ego Mercury’ego. Zarówno jego homoseksualizm, jak i choroba na koniec życia zostały strywializowane. Fabularnie to nic więcej, jak poprawnie napisany film biograficzny, choć też przekłamujący np. fakt, że Queen wcale nie byli aż tak bardzo popularni przed wydaniem płyty „A Night at the Opera”.
Dostajemy więc przesłodzoną i chwilami kiczowatą laurkę. Powtarzam, pomimo tego, lubię ten film. Ma w sobie coś magnetycznego i zapewne jeszcze kilka razy z przyjemnością do niego wrócę. No, ale to nie jest kryterium „najlepszego filmu roku”. Tym bardziej jeśli chodzi o kapitułę jednych z najważniejszych nagród branży filmowej.
Jeśli chodzi o kategorię „najlepszy film komediowy lub musical” to z roku na rok jestem coraz bardziej pewien, że powinno się z niej zrezygnować. Przeważnie albo nie ma dobrych komedii, które byłyby w stanie ją zapełnić. Albo wrzuca się do tego kubełka filmy pasujące do określenia „komedia lub musical”, jak pięść do nosa. Do klasyki przeszła już sytuacja, kiedy to „Marsjanin” został uznany „komedią roku”. Teraz podobną sytuację obserwujemy w przypadku „Green Book”. Są w nim elementy komediowe, jednak na tyle mocno przeważają nad nim te dramatyczne, że określenie go mianem komedii wprowadza ludzi w błąd.
Nagrodzenie Glenn Close w kategorii „aktorka w filmie dramatycznym” jest z jednej strony słusznym wyborem (jej rola w filmie „Żona” jest kapitalna), ale to powoli zaczyna przypominać sytuację z Meryl Streep.
To znaczy, kapituła przyznaje nagrody najbardziej oczywistym kandydatom, z wielkim dorobkiem i mnóstwem wyróżnień na koncie. Podczas gdy, powinna zwracać uwagę na młode pokolenie, które buduje swoją renomę. W 2018 roku były to przede wszystkim Olivia Coleman, Toni Colette, Tilda Swinton, debiutantka i amatorka Yalitza Aparicio oraz Lady Gaga. Ale nie, nagroda powędrowała do Glenn Close, którą każdy od dekad uznaje za jedną z najlepszych aktorek.
Olivię Coleman nagrodzono wprawdzie Globem, ale jako „aktorkę w komedii lub musicalu” za jej rolę w filmie „Faworyta”.
Dziwi mnie to, że trochę „po łapach” dostało też HBO. Stacja ma kolejny znakomity rok za sobą. „Ostre przedmioty”, „Sukcesja” czy „Odpowiednik” to tylko niektóre z nich. Zamiast tego, „najlepszym serialem dramatycznym” został „Zawód: Amerykanin”. Szkoda tylko, że został nim ochrzczony w momencie gdy się skończył, a ostatni, 6 sezon, wcale nie był jego najlepszym. Na ten tytuł ów świetny serial (jeden z moich ulubionych) zasłużył kilka sezonów temu.
To oczywiście moje osobiste bóle, ale jednak doskwiera mi brak docenienia takich seriali, jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Homecoming” czy „Terror”.
Po raz kolejny stracona została szansa na prezentacje szerokiemu gronu widzów naprawdę ciekawych seriali. A taka powinna być rola Złotych Globów. W obecnym stanie te nagrody, podobnie jak Oscary, to nic więcej jak komercyjne widowisko dla mas, któremu bardziej zależy na słupkach oglądalności i przypodobaniu się masowym gustom oraz poprawności politycznej niż zauważaniu i docenianiu wartościowych dzieł. A tracimy na tym wszyscy.