3 października do polskich kin wchodzi "Czworo do pary". Reżyserem filmu, opowiadającego historię pary, Ethana i Sophie, jest Charlie McDowell. Nie, nie Woody Allen. Choć właśnie tak ten film próbują sprzedać nam spece od pijaru. Nie po raz pierwszy zresztą miejsce ma sytuacja, kiedy zadaniem słynnego nazwiska jest stworzenie gruntu pod pełne sale kinowe.
Wszyscy chyba powariowali, a tożsamość, wyjątkowość, indywidualizm straciły na zawsze na znaczeniu.
Żyjemy w popieprzonym świecie Woody'ego Allena i nic nie da się zrobić.
Jeśli od czasu do czasu rzucasz ironią, miewasz problemy w związku i zdarza się, że spotykasz dziwnych ludzi, najlepiej w nowym dla ciebie miejscu, jak w mordę strzelił żyjesz na allenowskim podwórku. Lada chwila nakręcą o tobie film. Nie ważne, że zrobi to twój kumpel swoją nowiutką Lumią. Filmik będzie allenowski i koniec. Bo niby jaki ma być?
Historia z tą perfidną reklamą, która kłuje mnie w oczy ilekroć ją zobaczę, powtarza się już po raz drugi. Pierwszy raz szlag trafił mnie, kiedy skonstatowałam, że Allen nie nakręcił nowego filmu.
"Casanova po przejściach" okazał się bowiem obrazem jego kolegi po fachu, Johna Turturro. Szkoda, że na plakacie, na planie głównym znajduje się cytat "Woody Allen najzabawniejszy od lat!". Przewrotnie - mogę tylko powiedzieć, bo rzeczywiście Allen w filmie zagrał, choć go nie nakręcił. Nie trzeba jednak potrafić całkować, by dobrze wiedzieć, że cały ten zabieg miał na celu przyciągnąć rzesze naiwniaków na... film Allena właśnie. Sam "Casanova..." rzeczywiście allenowski był. Do zerzygania. Nakręcony jednak pod innym nazwiskiem stał się kiepską kopią pomysłów i chwytów naszego ulubionego nowojorczyka.
Od kilku dni, kiedy Forum Film Poland na Facebooku skończyło molestować wszystkich ckliwą historią o dziewczynie w śpiączce (vide: "Zostań, jeśli kochasz"), rozpoczęło gorącą kampanię filmu "Czworo do pary". Wtem moim oczom ukazał się plakat filmu, który wielkimi literami głosi: "Świat Woody'ego Allena w surrealistycznym wydaniu". W trailerze napotkamy kilka innych cytatów, np. że film jest intrygujący, zabawny, że jest oparty na świetnym pomyśle fabularnym. "Ale po co ma obronić się tymi wyświechtanymi frazesami?" - pomyślał jeden marketingowiec z drugim - "Wybierzmy to wyszukane porównanie do Allena. To się sprzeda, publika będzie zadowolona.". Nie, publika nie jest zadowolona.
Od kiedy to już nic nie może obronić się samo i trzeba nabijać ludzi w butelkę, albo robić tak, jakby chciało się ich nabić? Czy naprawdę współcześni reżyserzy, który nie mają ochów i achów przed nazwiskiem, muszą być traktowani jak autorzy harlequinów i innej literatury brukowej?
Mierzi mnie taka kiepska kampania i ubieranie wszystkiego w za ciasne ubranka. Nie twierdzę, że ewolucja języka i pełnoprawne używanie takich słów jak "allenowski" właśnie nie jest konieczne. Jest, bo mniej więcej wiemy co za owym obrazem się kryje, ale nadużywanie tego typu określeń, zwłaszcza w reklamie, jest zwyczajnie nudne i potrafi wprowadzić w błąd.