To piękne i chwalebne, że o wyczynach polskich bohaterów zaczynają opowiadać także i zachodni twórcy. Szkoda tylko, że robią to, jak na razie, w tak słabym stylu. "303. Bitwa o Anglię" to w najlepszym wypadku znośny film telewizyjny.
OCENA
Po latach obojętności i niewiedzy, w końcu polskie osiągnięcia wychodzą na światło dzienne i pozwalają nam zająć właściwe miejsce na kartach światowej historii. To mając na myśli dokonania Polaków z Dywizjonu 303 (zwanym także Kościuszkowskim), Winston Churchill powiedział słynne zdanie: "Nigdy w dziejach wojen tak liczni nie zawdzięczali tak wiele tak nielicznym." Odnosi się ono do niebywałych umiejętności rodzimych pilotów, którzy podczas Bitwy o Anglię zestrzelili ponad 110 myśliwców wroga. I to pomimo faktu, że nikt nie traktował ich z początku na poważnie.
Przez brytyjskie wojsko Polacy uważani byli za chętną do walki choć nieokrzesaną siłę roboczą, którą można byłoby wykorzystać gdzieś tam na drugim planie spektaklu wojennego, w cieniu sukcesów armii brytyjskiej. Ale szybko Dywizjon 303 zasłynął ogromną skutecznością i ponadprzeciętną sprawnością w prowadzenia powietrznych bitew.
Jako film traktujący o poczynaniach Dywizjonu 303 podczas II wojny światowej "303. Bitwa o Anglię" spisuje się w miarę poprawnie. Jeśli przytemperujemy swoje oczekiwania względem wartości artystycznych, to przyjdzie nam obejrzeć streszczenie losów polskich pilotów z dywizjonu Kościuszkowskiego. Zobaczymy jak formował się oddział, jak młodzi mężczyźni zyskiwali sobie stopniowo uznanie i sławę pośród Brytyjczyków i wygrywali kolejne starcia w przestworzach.
Problem w tym, że scenariusz "303. Bitwa o Anglię" ewidentnie pisany był na kolanie.
Skacze on wyrywkowo po wątkach, bez ładu i składu, niesprawnie je łączy, tworząc z tego słabo posklejaną historię, która niby ma tradycyjny początek, rozwinięcie i zakończenie, ale nie ma prawdziwego spoiwa. Brakuje tu scen wypełniających całą tę opowieść treścią, emocjami, realną dramaturgią.
Fabuła porusza się skrótami. Reżyserowi wystarczyło jedynie zaznaczyć, że Polacy byli nieokrzesanymi łobuzami, zdolnymi, ale trudnymi do opanowania. Potem, jakby za machnięciem magiczną różdżką, nagle konfliktu nie ma. Wszystko się zaczyna samo układać.
Nie wnikam już nawet w to ile fabuła "303. Bitwa o Anglię" ma wspólnego z prawdą historyczną, na ile postaci pilotów odpowiadają rzeczywistości itd. Chodzi raczej o to, że brakuje tu fabularnego mięsa. Oglądając film, nie miałem poczucia obcowania ani z podniebną przygodą bohaterskich lotników, ani poczucia dramatycznej walki o losy świata podczas II wojny światowej.
Postaci są słabo zarysowane. Grany przez Ivana Rheona Jan Zumbach jest absolutnie nijaki. Rheon to dobry aktor charakterystyczny. Swoją mimiką jest w stanie wyrazić więcej niż słowami, i szkoda, że twórcy nie zdecydowali się pójść z tą postacią w tym kierunku. Tym bardziej, że w ustach Zumbacha umieścili dość drętwe kwestie.
Grany przez Marcina Dorocińskiego Witold Urbanowicz to bardziej posąg niż człowiek. Traktowany jak bohater, ale tak naprawdę nie wiemy na czym polega ta jego wielkość. Ci którzy znają historię pewnie to wiedzą, ale na pewno film nie dostarcza im tej wiedzy. Pomijam zresztą fakt, że Dorociński pojawia się w tej produkcji na jakieś 20 minut łącznie.
Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że scenariusz "303. Bitwa o Anglię" tłumaczony był przez Google Translate.
Zarówno konstrukcja zdań, zwroty, składnia, sposób formułowania wypowiedzi – wszystko to brzmi jakby żywcem przeniesione z języka Angielskiego. Sprawia to, że kwestie wygłaszane przez aktorów brzmią kwadratowo, wypowiadane są w dość dziwnej rytmice, a przez to brakuje im energii oraz życia. Trochę to smutno-straszne.
Szkoda, bo ten temat naprawdę ma potencjał na interesujące widowisko. Mamy klasyczny hollywoodzki schemat, czyli grupkę niesfornych młodzieńców, którzy pomimo przeciwności losu i zwątpienia wszystkich wokół dokonują niesamowitych czynów, niczym prawdziwi wojenni superbohaterowie. Niestety, twórcy filmu "303. Bitwa o Anglię" może i mieli dobre chęci, ale w tym wypadku na nich się skończyło.
Jeśli niekoniecznie nastawiacie się na przekonującą i dobrze napisaną fabułę, a oczekujecie ciekawych i efektownych scen bitew powietrznych, to niestety i pod tym względem "303. Bitwa o Anglię" was potężnie rozczaruje.
Sekwencje walk w niebiosach, które w założeniu powinny pokazać nam fenomen Dywizjonu 303 trwają w tym filmie raptem ok. 40 sekund. Wyglądają okropnie. Już pomijam jakąkolwiek finezję czy wirtuozerskie akrobacje, bo domyślam się, że na to nie było ani budżetu ani wielkiej potrzeby. Ale zrobić film o bohaterskich pilotach wyczyniających cuda na niebie podczas II wojny światowej i pokazać to w tak strasznie niedbały i pozbawiony jakiegokolwiek pomysłu sposób uznaję za niedźwiedzią przysługę. W dodatku gołym okiem zalatuje od nich tanim CGI.
Jakbym miał z tego filmu dowiedzieć się, na czym polegała wyjątkowość Dywizjonu 303, to nie potrafiłbym tego stwierdzić.
W filmie bowiem widzimy jak samoloty chwilę latają i po kilku manewrach zestrzeliwują przeciwnika. Fatalny montaż i słaba praca kamery sprawiają, że wygląda to raczej jak chaotyczna sekwencja z cut-scenki z gry wideo z lat 90. niż film z 2018 roku. Powtarzam, rozumiem ograniczenia budżetowe, no, ale jak się nie ma pieniędzy na zrobienie dobrze wyglądającego widowiska to się nie bierze za bary z takim tematem. Mam wrażenie, że 303. Bitwa o Anglię zrobiono totalnie po kosztach.
W obsadzie poza Dorocińskim (który pojawia się przez około 1/3 filmu), Ivanem Rheonem (który, umówmy się, poza famą z "Gry o tron" nie jest gorącym aktorsko nazwiskiem) nie pojawia się żaden znany czy wielce doświadczony aktor. Są to przeważnie drugo- i trzecioligowe nazwiska. To samo dotyczy reszty ekipy. Nie odmawiam im rzemieślniczych umiejętności, ale odnoszę wrażenie, że "303. Bitwa o Anglię" to w najlepszym wypadku średnio udany film telewizyjny, a nie kinowe widowisko, które rozsławi w świecie polskie zasługi podczas II wojny światowej. To film na niedzielne przedpołudnie, do obejrzenia przy rodzinnym obiedzie, idealny podczas przegryzania schabowego z mizerią.