REKLAMA

50 najlepszych filmów wszech czasów z polskim filmem na 2. miejscu. To mnie nie cieszy

Udostępniona właśnie lista 50 najlepszych filmów w historii kina, według parametrów wskazanych przez agregat ocen Metacritic, to lampka ostrzegawcza przed tym, jak mylne i wadliwe jest poleganie na tego typu serwisach.

trzy kolory czerwony
REKLAMA
REKLAMA

Redakcja serwisu Independent pozwoliła sobie na ciekawy eksperyment. Skomponowali bowiem listę 50 najlepszych filmów wszech czasów, ale opierając się na dość specyficznych parametrach. Po pierwsze, oczywiście kierowali się jak najwyższymi średnimi ocenami zebranymi od krytyków filmowych z całego świata.

Drugim, dość ciekawym, warunkiem kompozycji owej listy była liczba opinii – dany film musiał mieć co najmniej siedem recenzji, w tym wypadku przyznających mu maksymalną notę, by zostać uwzględnionym w zestawieniu.

I tym sposobem Independent dał światu bodaj najbardziej niepokojące, na swój sposób oryginalne (a wręcz hipsterskie w swej filozofii) zestawienie najlepszych filmów, jakie widziałem. Nie uwzględnia ono bowiem takich klasyków jak "Ojciec chrzestny", "Obywatel Kane" itp.

Pierwsze miejsce zajmuje... "Boyhood".

Film znakomity, wręcz genialny w swojej prostocie. Pamiętam, że zrobił na mnie ogromne wrażenie, nie tylko ze względu na niezwykły proces jego powstawania. To prawdziwa perła, która przypomina nam, po co oglądamy filmy. "Boyhood" to jeden z najlepszych filmów dekady, ale z całym szacunkiem, na pierwsze miejsce na liście najlepszych filmów w historii kina kompletnie nie zasługuje.

Drugie miejsce z kolei zajmuje film Krzystofa Kieślowskiego "Trzy kolory: Czerwony".

Kadr z filmu Trzy kolory: Czerwony

I choć rzeczywiście "Czerwony" jest zdecydowanie najlepszą częścią trylogii Kieślowskiego, to również uplasowanie tego akurat filmu na drugiej pozycji uważam za, delikatnie mówiąc, kontrowersyjne.

Specyficzne kryteria, jakie przyjął sobie Independet, sprawiły, że na liście wszech czasów nie ma dzieł Orsona Wellesa, brakuje dokonań Francisa Forda Coppoli, Johna Hustona, Alfreda Hitchocka czy Davida Leana, czyli jednych z najlepszych reżyserów w historii.

Z filmów najlepszego moim zdaniem reżysera, czyli Stanleya Kubricka, nie wiadomo dlaczego znalazł się tu akurat "Dr. Strangelove" (miejsce 9.). Uwielbiam ten film i Kubrick nie zrobił niczego słabego podczas swojej kariery. Jednak "Dr. Strangelove" to obraz będący daleko w tyle za maestrią "Odysei Kosmicznej", "Ścieżek chwały" czy "Mechanicznej pomarańczy".

Ze wszystkich filmów mistrza Akiry Kurosawy, na liście tej brakuje takich arcydzieł jak "Rashomon", "Ukryta forteca" czy przede wszystkim "Siedmiu samurajów". Jest za to "Ran" (miejsce 8.).

ran

To genialny film, ale wydaje mi się, że na liście znalazł się głównie dlatego, że jest jednym z nowszych filmów Kurosawy (powstał w 1985 roku).

Jakimś cudem na listę załapał się Martin Scorsese. Brak "Chłopców z ferajny" czy "Taksówkarza" jest dla mnie nie do przyjęcia. Dobrze, że chociaż "Wściekły byk" dostąpił zaszczytu. Oczywiście, zajmuje dopiero 48. pozycję na liście. To znaczy, że wyżej od niego są takie filmy jak "Ratatuj", "Spotlight", "Jackie", "Grawitacja", "Toni Erdmann" czy "Moonlight". Ręce opadają...

"Toni Erdmann" to jeden z najbardziej przecenianych filmów ostatnich lat. Jest tylko udanym komediodramatem, na którego w pewnym momencie zrobiła się snobistyczna moda. Tego typu lista oraz zebrane średnie oceny w serwisach agregacyjnych robią z tego filmu niemalże arcydzieło.

Podobnie jest w przypadku "Spotlight", czyli jednego z najmniej zasługujących na Oscara filmów w historii.

"Spotlight" to udany dramat z nieźle poprowadzonym wątkiem detektywistycznym, rozprawiającym się z tematem pedofilii pośród księży. Jest dobrze zagrany, ogląda się go świetnie, ale nie jest to film, który dołączyłbym do annałów historii kina. Porusza ważny temat, jednak mam wrażenie, że w pewnym momencie ten temat zagarnął niejako sam film i przysłonił go, do tego stopnia, że był on chwalony i nagradzany, bardziej za to, niż za swoje walory artystyczne.

Najbardziej jednak przecierałem oczy ze zdumienia, gdy zobaczyłem, że na trzeciej pozycji najlepszych filmów wszech czasów znajduje się "Moonlight".

moonlight

Już dawno tak przeciętny film nie otrzymał tylu zachwytów od branży. Nie wspominając o Oscarze dla najlepszego filmu. Tutaj oczywiście również swoje zrobiła polityka, a konkretniej poprawność polityczna. "Moonlight" stał się beneficjentem wyrzutów sumienia Hollywood, które dotąd ignorowało filmy o mniejszościach rasowych i seksualnych. Przy okazji film ten miał szczęście, że ubiegał się o nagrodę rok po kontrowersjach z "białymi Oscarami", tak więc Akademia i dziennikarze, byli wręcz zbyt skorzy do obsypywania tej produkcji najwyższymi laurami za to tylko, że istniał i nie był zły.

Wiem, że "Moonlight" miał spory oddźwięk wśród Afroamerykanów, tak więc jego wysokie oceny (i duża liczba oddanych głosów) również biorą się bardziej ze społecznego ruchu, jaki ten film wywołał, niż ze względu na jego jakość.

A co na tej liście robią takie filmy jak "W obręczy marzeń", "Wróg numer jeden" czy najsłabszy z filmów braci Coen, czyli "Co jest grane, Davis?" to naprawdę pozostaje poza moją percepcją.

Pełną listę "50 najlepszych filmów wszech czasów" wg. Metacritic znajdziecie TUTAJ.

Choć moim zdaniem bliżej jej do listy najlepszych filmów ostatnich 20 lat. To niby też nie oddaje jej sensu, ale jakoś mniej zgrzyta.

Od zawsze mam dystans do list typu: "X najlepszych filmów/płyt/aktorów/wokalistów w historii". Bez względu na to, czy tworzą je redakcje złożone z profesjonalistów i ludzi znających się na filmie bądź muzyce, czy zwykli ludzie-pasjonacji, zawsze są one mocno subiektywne.

Jeśli już, przyglądałem się zawsze takim zestawieniom raczej z ciekawości, z chęci przeczytania argumentacji, bądź czasem znalezienia jakiejś perełki, którą mogłem przegapić. Moje prywatne listy najlepszych filmów i płyt wyglądają na ogół zupełnie inaczej, choć oczywiście wiele tytułów się w nich pokrywa.

Ale piszę tu o listach wszech czasów, funkcjonuących do niedawna, jeszcze przed popularyzacją serwisów, które są agregatami ocen.

Wszelkie zestawienia "najlepszych" oparte na zsumowanych pozytywnych ocenach użytkowników bądź dzienikarzy, w takich serwisach jak Rotten Tomatoes czy Metacritic właśnie, uważam za dość szkodliwy dla odbiorców sztuki i popkultury proceder.

A owa lista 50 najlepszych filmów wszech czasów wg. Metacritic idealnie to obrazuje.

Przede wszystkim, ta i wszystkie podobne listy, oparte są na dalekim od ideału algorytmie uśredniającym. Przez to daleko mu do jakiejkolwiek dokładności. Jeśli dany film nie ma żadnej negatywnej opinii, to z automatu dostaje 100 proc. na Rotten Tomatoes czy 100 punktów metascore. Tylko sam fakt, że dany film się każdemu - kto go oglądał -podobał, nie oznacza od razu, że jest arcydziełem. Oznacza jedynie, że jest dobry albo bardzo dobry.

Innym problemem jest fakt, że dany film może mieć setki przeróżnych opinii, bo jest na tyle głośnym tytułem, że ogląda go pół świata. Inny film, bardziej skromny i niszowy z kolei, tych opinii może mieć zdecydowanie mniej. Czy można ze sobą porównać tytuł, który ma przykładowo tysiąc pozytywnych recenzji i sto negatywnych, z obrazem, który ma sto pozytywnych opinii i dziesięć negatywnych? Może gdyby ten bardziej niszowy film obejrzało więcej ludzi, to jego ocena byłaby zupełnie inna (wyższa bądź niższa)?

Kolejną kwestią jest fakt, że tego typu zestawienia dotyczą w dużej mierze filmów stosunkowo nowych, i jak rozumiem, na to chciała zwrócić uwagę redakcja Independent.

Nietrudno się domyślić, że wszelkie listy wszech czasów, jakie możemy znaleźć w internecie, opierają się w dużej mierze na filmach sprzed ostatnich 30 lat, z uwzględnieniem paru wyjątków w postaci żelaznej klasyki typu "Ojciec chrzestny" czy "Obywatel Kane".

Gdy spojrzymy sobie choćby na listę 250 najlepszych filmów w historii według użytkowników serwisu IMDB, to w pierwszej dziesiątce znajdziemy tam m. in. "Skazanego na Shawshank", "Mrocznego Rycerza" czy "Podziemny krąg". To znakomite filmy, dwa pierwsze znajdują się w mojej prywatnej setce wszech czasów, ale ich umiejscowienie w TOP 10 to spore nieporozumienie.

Ale nie ma co się dziwić. Tego typu listy tworzone są przez użytkowników internetu, czyli stosunkowo młode pokolenie. Nie ma w tym nic nadmiernie złego, natomiast zabiera nam to całokształt spojrzenia na dorobek kinematografii. Sprawia też, że jeśli traktujemy tego typu zestawienia jak drogowskazy, to możemy przegapić całą masę naprawdę genialnych filmów. Wystarczy, że żaden dziennikarz nie napisał ich recenzji w ostatnich latach. Albo dlatego, że 20-30 letni internauta, z dość średnią znajomością historii kina, nie obejrzał jeszcze arcydzieł Davida Leana (poza "Lawrence’em z Arabii"), Alfreda Hitchocka, Sidneya Lumeta czy Masaki Kobayashiego, więc nie był w stanie ich nawet ocenić.

REKLAMA

Wiem, że to walka z wiatrakami. Tego typu listy będą pojawiać się pewnie co kilka miesięcy w sieci, za każdym razem uwzględniając coraz to więcej filmów z ostatnich lat, odsyłając jednocześnie w niepamięć prawdziwe arcydzieła sprzed ponad 40 lat. Paradoksalnie, szeroki dostęp do informacji może być nie tylko błogosławieństwem, ale i przekleństwem naszej cywilizacji, która bazując na tym przykładzie, jest w stanie sama odbierać sobie szanse obcowania z największymi tworami swojej kultury.

Zdaję sobie sprawę, że to tylko głupia lista filmów, o której wielu z nas pewnie zapomni już wkrótce, ale mimo wszystko pokazuje ona dość niepokojące objawy.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA