REKLAMA

53 wojny to nieudany debiut reżyserski. Ani to Lynch, ani dramat psychologiczny - recenzja

Kino kobiece było przez lata traktowane w Polsce nieco po macoszemu. Od pewnego czasu na rynku pojawia się coraz więcej reżyserek, które prezentują nowe spojrzenie na film. Jedną z nich jest Ewa Bukowska debiutująca obrazem 53 wojny. Tylko czy opowieść o życiu żony korespondenta wojennego ma w sobie wystarczającą moc przekazu?

53 wojny
REKLAMA
REKLAMA

Pełnometrażowy debiut Ewy Bukowskiej opowiada historię Anny, żony zaangażowanego korespondenta wojennego, Witka. Para jest mocno w sobie zakochana. Jednak częste wyjazdy mężczyzny do najniebezpieczniejszych miejsc na Ziemi coraz bardziej stresują Annę i destabilizują jej i Witka życie rodzinne. Lata życia w niekończącym się martwieniu o męża sprawiają, że bohaterka zaczyna coraz mocniej tracić kontakt z rzeczywistością.

Jeżeli myślicie, że tego typu skrótowy opis jest niewystarczający do opowiedzenia całości tej historii, to niestety jesteście w błędzie. Niemal cały (poza ostatnimi piętnastoma minutami) film Ewy Bukowskiej można bez problemu zamknąć w tych ramach. Bohaterowie są dokładnie tacy sami na początku 53 wojen, co po pół godzinie, czy po godzinie. Nie zmieniają się ani ich zachowania, ani motywacje i emocje.

53 wojny to zapis powolnego zanurzania się Anny w odmęty choroby.

Produkcja została zainspirowana autobiograficzną książką Grażyny Jagielskiej, Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym, w której przedstawiła kulisy swojego związku ze słynnym reporterem, Wojciechem Jagielskim, oraz pobytu w klinice leczenia stresu pourazowego. Bukowska w swej decyzji, żeby całkowicie uprościć drugi plan i zamknąć kamerę niemal wyłącznie na postaci Anny, gubi wszelki kontekst i charakterologiczne zawiłości.

53 wojny to opowieść pozbawiona głębi. Reżyserka nie daje widzom szansy na emocjonalne połączenie się z postaciami. Witek od razu wyjeżdża, a jego dalsze pojawianie się na ekranie to mało interesujące, płaskie epizody. Anna z kolei bardziej irytuje niż wzbudza sympatię lub współczucie. Duża w tym wina Magdaleny Popławskiej, która traktuje 53 wojny jak film instruktażowy pt. "Jak zagrać smutek na kilkadziesiąt różnych sposobów". Aktorka płacze, wije się, rozwala mieszkanie, bije się, wali głową w ścianę. To niesamowicie przeszarżowany aktorski popis, który przeradza historię Anny z tragedii w groteskę.

Nie pomaga w tym także niewiarygodny drugi plan. Rodzina i przyjaciele nie reagują na postępującą chorobę bohaterki, ograniczając się do niemej dezaprobaty. 53 wojny można by potraktować jako film o braku ludzkiej empatii, gdyby nie to, że drugoplanowi bohaterzy zachowują się absolutnie niewiarygodnie.

Bukowska stara się na poziomie formalnym zrobić po kolei trzy filmy: najpierw przez chwilę romans, potem psychologiczne kino kobiece, a na koniec dziwaczną opowieść o szaleństwie w stylu Davida Lyncha.

53 wojny class="wp-image-214163"
REKLAMA

Żadna z tych prób nie wychodzi zbyt dobrze (najlepiej część środkowa), ponieważ reżyserka wykorzystuje nazbyt standardowy zestaw filmowych sztuczek. Popisuje się najróżniejszymi ujęciami, jakby chciała udowodnić, że jej debiut - mimo ograniczonych środków - nie musi być nakręcony prostymi metodami. Dołącza do tego muzykę i efekty dźwiękowe, które mają wzbudzić lęk u widzów, ale za bardzo przypominają motywy albo ze wspomnianego Lyncha (tylko że bez mistrzowskiej atmosfery), albo typowego horroru. To uczucie jeszcze potęguje się w końcowej sekwencji rozgrywającej się w klinice psychiatrycznej.

Ewie Bukowskiej nie sposób odmówić ambicji. Na swój debiutancki film wybrała temat bardzo interesujący, ale niełatwy do zrealizowania. Finalnie trudno uznać 53 wojny za dzieło udane. Za dużo w nim rzemieślniczej imitacji, a za mało pomysłowości w rozwijaniu fabuły i budowaniu postaci.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA