REKLAMA

Obejrzałem biografię Bruce'a Springsteena. Jeremy Allen White jest Bossem

Setki milionów płyt sprzedanych na całym świecie, dziesiątki nagród (w tym jeden Oscar). Bruce Springsteen to absolutna, żywa legenda, człowiek-instytucja amerykańskiej muzyki, który kiedyś musiał doczekać się swojego filmu biograficznego. Padło na "Springsteen: Ocal mnie od nicości". Nie rzucam tych słów na wiatr: to jedno z najlepszych dzieł swojego gatunku.

OCENA :
10/10
springsteen recenzja film biograficzny
REKLAMA

Skłamałbym, twierdząc, że muzyka Springsteena jest od zawsze obecna w moim życiu, ale dla mnie ten artysta jest na pewno postacią wyjątkową. Archetyp starego rockmana tworzącego ponadczasowe utwory i śpiewającego o tym, co dotyka jego kraj, muzyczny poeta, który, jak sam stwierdził, w swojej twórczości "mierzył odległość między amerykańskim snem a amerykańską rzeczywistością". Film Scotta Coopera jest jednak dużo mniej wyposażony w wielkie hasła i tzw. "obraz czasów". "Springsteen: Ocal mnie od nicości" to osobista, daleka od fleszy, spektaklu czy sensacji, podróż do wnętrza głównego bohatera.

REKLAMA

Springsteen: Ocal mnie od nicości - recenzja filmu.

Bruce'a Springsteena (Jeremy Allen White) zastajemy próbującego nabrać tchu po udanym i bardzo energetycznym koncercie z 1981 roku. Rosnąca sława i oczekiwania ze strony studia sprawiają, że muzyk zaczyna coraz bardziej pragnąć wyciszenia i schronienia przed szumem, który coraz mocniej nadchodzi. W związku z tym wynajmuje w rodzinnych stronach dom, który rzeczywiście zdaje się służyć mu za skorupę. W tej bezpiecznej przestrzeni stopniowo rodzi się materiał do "Nebraski" - najbardziej osobistego albumu Springsteena. Artystyczny proces z czasem wyzwala w mężczyźnie dawne demony i na nowo otwiera nabyte wcześniej rany.  

Po opisie sceptycy filmów biograficznych (których nie winię, ostatnie lata przyniosły zaledwie kilka takich naprawdę godnych zapamiętania) zapewne mogliby odtrąbić sukces - oto bowiem powstał kolejny film, w którym znany na całym świecie artysta toczy największy bój z samym sobą. Nie pomagało też nazwisko reżysera - choć Scotta Coopera nie nazwałbym reżyserem z przypadku ("Hostiles", "Szalone serce", nawet "Bielmo" mi siadło), to jego nazwisko nie sprawiłoby, że porzuciłbym w mig wszelkie wątpliwości. Ostatecznie "Springsteen: Ocal mnie od nicości" to nie tylko najlepszy film Coopera, ale równocześnie jeden z najlepszych (muzycznych) biopiców ostatnich lat.

Może to dziwnie zabrzmi, ale wychodząc z seansu, miałem pewne skojarzenia z niedawnym "Smashing Machine". Na pierwszy rzut oka to porównanie zdaje się dość nieoczywiste - ani tematyka, ani identyfikacja wizualna filmu nie jest nawet w 1% podobna. Zestawiając ze sobą te dwa tytuły, mam na myśli coś na kształt "szkoły kręcenia kina biograficznego". Cooper, podobnie jak Safdie, w swojej najnowszej pracy osadza bohatera, który zmierza do wielkiego świata sławy, ale jeszcze nie dojechał na metę. Żeby być na to gotowy, musi przestać uciekać, mierzyć się ze swoimi emocjami i bólem, które w przypadku tytułowego bohatera przełożyły się na osobiste, dość mroczne utwory. Ten film, podobnie jak wspomniany wyżej tytuł, nie ma swojej wyraźnej, uderzającej w twarz i osadzonej według schematu, kulminacji - płynie z głównym bohaterem tym samym, dość powolnym, ale emocjonalnym, nurtem.

"Springsteen: Ocal mnie od nicości" spełnia się na praktycznie wszystkich narracyjnych frontach. Znakomicie udaje mu się ukazać proces, w którym tworzona przez artystę muzyka płynie prosto z jego duszy, przeżyć i związanych z nimi przemyśleń. Choć mamy do czynienia z porządnie zrealizowanum scenami koncertowymi, nie są one widokiem częstym, film na nich nie bazuje. Znawcy muzyczno-sprzętowej nomenklatury, fascynaci kabli, pokręteł i suwaków znajdą coś dla siebie - film bez poczucia nudy prowadzi widza przez żmudne momenty poszukiwania właściwego brzmienia, utrzymania w utworze dźwięku, który Springsteen, muzyczny perfekcjonista, uznał za fundamentalny, nadający utworowi to coś.

Jeremy Allen White - kadr z filmu "Springsteen: Ocal mnie od nicości"

W dużej mierze ten film jest jednak przede wszystkim opowieścią o samym Springsteenie. Facecie, który muzycznie i życiowo wolał trzymać się wydeptanego przez siebie kierunku. Który zanim dojrzał do roli głosu Ameryki, musiał opanować głosy wewnątrz samego siebie. Tytuł "Ocal mnie od nicości" jest jak najbardziej akuratny - bez cienia przerysowania czy poszukiwania sensacji opowiada o człowieku, który nie potrafił realnie stawić czoła przeszłości, wyrwać się myślami z rodzinnego domu, w którym miłość przeplatała się z trudnym, nieraz przekraczającym linię przemocy, życiem rodzinnym. Filmowy Springsteen to więzień nieprzepracowanych emocji, samotnik, który boi się miłości, osoba zszargana przez depresję. Oprócz Springsteena-artysty, Cooper dotarł do Springsteena-człowieka, który poprzez "Nebraskę" chciał wyrazić swoje najgłębsze przeżycia.

Nie dotarłby jednak, gdyby nie znalazł odpowiedniego aktora, który umiałby przekazać skomplikowane emocje bohatera. O tym, że Jeremy Allen White to niezwykle zdolna warsztatowo bestia, nie trzeba raczej przekonywać nikogo. Choć wizualne podobieństwo do Bossa jest mniejsze niż większe, to wokalnie aktorowi udało się dosięgnąć absolutu. Za każdym razem, gdy śpiewa, podobieństwo do oryginału jest wręcz niemożliwie wielkie, ale poza barwą w samych wykonaniach jest coś, co przenosi do innego świata. Emocje, jakie sobą przekazuje, czy to w ramach muzyki, czy poza nią, są żywe i autentyczne - wraz z filmowym Bruce'em łatwo współodczuwać jego strach, smutek, ale również iskierki nadziei na to, że jest w stanie stawić czoło swoim demonom.

Patrzę na Jeremy'ego Allena White'a i widzę prawdę. Gdy dochodzi do scen śpiewanych, nie słyszę jego głosu, a piękny, rockowy ryk Springsteena.

Jak na biografię bardzo mocno skoncentrowaną na samym artyście, drugi plan dostaje tutaj naprawdę dużo miejsca, by dorzucić swoje do tej historii. Jeremy Strong jako Jon Landau jest bezbłędny w balansowaniu pomiędzy rolą troskliwego i wspierającego przyjaciela a menedżera, który musi też brać pod uwagę biznesowo-dystrybucyjny punkt widzenia. Odessa Young jako Faye Romano ujmuje wrażliwością i wyrazistością, a pomiędzy nią a White'em czuć uroczą, wystawioną na próbę chemię. W niezmiennie kapitalnej formie jest wcielający się w ojca Bruce'a Stephen Graham, bez żadnych trudności uosabiający ciężką, "wzmocnioną" alkoholizmem rękę i zarazem specyficzną, schowaną głęboko ojcowską miłość. 

Jeremy Allen White i Jeremy Strong - kadr z filmu "Springsteen: Ocal mnie od nicości"

"Springsteen: Ocal mnie od nicości" to dowód na to, że kino biograficzne poświęcone muzykom wciąż ma wiele do zaoferowania. Scott Cooper nie buduje Springsteenowi pomnika - wiarygodnie przekazuje jego przyziemność, oraz bezpośrednie związki pomiędzy twórczością artysty a wewnętrzną walką z własnymi lękami i popękaną psychiką. To dwugodzinna, przepleciona wspaniałą muzyką, intymna filmowa refleksja, która porusza właściwe struny. 

"Springsteen: Ocal mnie od nicości" jest dostępny w repertuarze kin w całej Polsce od 24 października.

REKLAMA

Więcej o filmach przeczytacie na Spider's Web:

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-10-26T09:01:00+01:00
Aktualizacja: 2025-10-24T13:23:48+02:00
Aktualizacja: 2025-10-24T09:48:00+02:00
Aktualizacja: 2025-10-23T12:44:14+02:00
Aktualizacja: 2025-10-23T10:20:32+02:00
Aktualizacja: 2025-10-22T19:19:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA