REKLAMA

Reżyser „Zjawy" twierdzi, że kino musi być bardziej tajemnicze i poetyckie. Szkoda tylko, że nikt nie będzie chciał go potem oglądać

Alejandro Gonzalez Inarritu, reżyser takich filmów jak „Birdman”, „Amores perros” czy „Zjawa” podczas odbierania nagrody na Sarajevo Film Festival, wygłosił swoje żale pod adresem współczesnego kina. Szkoda tylko, że jego wizja filmów, choć szlachetna, jest totalnie odklejona od rzeczywistości.

roma 2018 alejandro gonzalez inarritu
REKLAMA
REKLAMA

Inarritu „oskarża” współczesne kino o zbyt szybkie tempo, schlebianie prymitywnym gustom i dopasowywanie się do rytmu seriali telewizyjnych i streamingu.

Kino potrzebuje więcej kontemplacji, cierpliwości, musi być bardziej tajemnicze, mniej oczywiste, bardziej poetyckie i z duszą.

Język filmu zmienia się tak bardzo, podobnie jak oczekiwania względem narracji i fabuły, że zaczyna to wypaczać sposób, w jaki podchodzimy do tematów i głównych motywów (...). Ludzie obecnie są bardzo niecierpliwi. Dajcie nam więcej! Zabijcie kogoś! Zróbcie coś! Filmowiec musi dziś natychmiastowo dogodzić publiczności. Ta z kolei musi być globalna, a sam film zarobić mnóstwo pieniędzy.

(...) Innym problemem jest dyktatura algorytmów w świecie, w którym żyjemy. Serwisy streamingowe są zarządzane przez algorytmy, które mają za zadanie karmić widza, tym co najbardziej lubią. Problem z algorytmami polega na tym, że są bardzo mądre, ale nie są kreatywne, więc nie wiedzą co ludzie mogliby chcieć obejrzeć, nie wiedzą o tym, czego widownia nie wie, że lubi - dodał na koniec reżyser "Zjawy".

Gdzieś tam na bardzo ogólnym poziomie trudno się z nim nie zgodzić. Nie żeby Inarritu objawiał tu jakieś prawdy niedostępne dla ludzi wcześniej. Choć cenię go jako twórcę, to w powyższym wywodzie bliżej mu do Paulo Coelho niż wizjonera. Pewnie jakbym zrobił sondę uliczną i zapytał się ludzi, co sądzą o współczesnych filmach to powiedzieli by mniej więcej to samo.

Szkopuł w tym, że niby na komentarze o braku artyzmu czy „prostactwie” filmów trafić nietrudno, a jak przychodzi co do czego, to ci sami ludzie masowo głosują nogami i portfelami, najchętniej chodząc do kina na komercyjne superprodukcje.

A przecież repertuar filmowy, w naszym kraju, i nie tylko, jest zróżnicowany. Jasne, w mniejszych miastach i miejscowościach, o ile jest jakieś kino, to „ramówka” konkretnego przybytku często ogranicza się do murowanych hitów. Ale już w dużych miastach, w tym także i w multipleksach, nierzadko, obok nowych „Avengersów”, można natknąć się na ambitniejszy repertuar. Nie wspominając już o kinach studyjnych. I nie widzę, by były one jakoś specjalnie oblegane przez widzów.

Kino powinno być „bardziej poetyckie, tajemnicze” i tak dalej, tylko co z tego, skoro nikt potem tego nie ogląda? Nawet teraz, gdy masa dobrego artystycznego kina jest dostępna dla każdego, choćby w streamingu, ludzie i tak oglądają komercyjne średniaki w stylu „Nie otwieraj oczu”. Upadł więc argument, który niegdyś stosowano względem kanałów telewizyjnych puszczających najlepsze/najbardziej ambitne filmy po północy, że nie ułatwia się widzom kontaktu z dobrym kinem. Można oczywiście wysunąć argument, że obecne gusta widowni to efekt takiego a nie innego „wychowania” publiczności, ale mimo wszystko, łatwiejsza dostępność niewiele zmienia.

Poza tym, to że obecne kino mainstreamowe wygląda, jak wygląda, to też jest wynik pewnych konkretnych zdarzeń.

Na przełomie lat 60. i 70. XX wieku Hollywood weszło w fazę potężnego kryzysu.

O ile filmy w kinach prezentowały często znakomity poziom, tak frekwencja spadała z roku na rok. Filmy, które okazywały się sukcesami kasowymi, stawały się coraz większą rzadkością. Oczywiście w tamtych latach powstały najbardziej legendarne filmy (moim zdaniem te dwie dekady były najlepsze jakościowo w całej historii X muzy), wystarczy wymienić „Serpico”, „Ojca chrzestnego”, „Pieskie popołudnie”, filmy Kubricka czy Mike’a Nicholsa. I nawet jeśli część z nich była komercyjnymi hitami, to były to pojedyncze strzały. Hollywoodzkie studia notowały ujemne bilanse zysków i strat.

szczeki steven spielberg

I gdyby nie pojawianie się świeżej krwi, w postaci George’a Lucasa z „Amerykańskim graffiti” i później z „Gwiezdnymi wojnami” oraz Stevena Spielberga ze „Szczękami” prawdopodobnie do lat 80. Fabryka Snów by zbankrutowała, a w latach 90. byłaby tylko wspomnieniem pięknych czasów dla X muzy. Tak więc niejako widownia sama zdecydowała i wybrała, co chce oglądać i w jakim kierunku ma się rozwinąć kino. Większość odwiedzających kina szuka tam prostej, niezobowiązującej rozrywki i wizualnej magii, którą może dać tylko wystawne widowisko pokazane na ogromnym ekranie.

W telewizji, wskazanej przez Inarritu jako część problemu, jest w tej chwili o wiele większa i ciekawsza przestrzeń dla artystów i oryginalnych pomysłów.

To przecież Netflix zdecydował się przyjąć do swojej biblioteki film „Roma”, który wpisuje się wizję kina Inarritu. Jednak raczej nie obejrzał się on wyjątkowo znakomicie (inaczej Netflix pochwaliłby się wynikami oglądalności). Co nie zmienia faktu, że jest to, moim zdaniem, filmowe arcydzieło. Tyleż samo piękne, poetyckie, utrzymane w kojącym, kontemplacyjnym tempie, co przez to też i hermetyczne, i dla wielu widzów zwyczajnie nudne.

REKLAMA

Też uważam, że współczesne kino jest płytkie względem tego, co miało miejsce kilka dekad temu.  Widzę jednak miejsce także i dla ambitniejszego repertuaru. Narzekanie na status quo, i to pośród publiczności festiwalowej czy z automatu będącej pozytywnie nastawionej do wizji Inarritu, niewiele zmieni.

Kino mainstreamowe cały czas będzie na świeczniku, bo czy się to komuś podoba, czy nie, finansuje ono cały amerykański przemysł filmowy. Tak więc te proporcje pomiędzy rozrywką na poziomie a prostymi wizualnymi gumami do żucia, choć dalekie od ideału, są właściwie, o ile nie marzy nam się upadek Hollywood. Wbrew pozorom, choć wiem, że pewnie wielu ludzi byłoby z tego faktu zadowolonych, nie byłoby to wcale takie dobre rozwiązanie.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA