"American Crime Story: The People v. O.J. Simpson" to dowód na to, że zbrodnię też trzeba umieć sprzedać
Ze sprawą O. J. Simpsona jest tak, jak z niepokojącą abstrakcją w galerii. Ile osób, tyle interpretacji i emocji. Niestety, pilotowemu odcinkowi "American Crime Story: The People v. O.J. Simpson" zabrakło tego drugiego elementu. Postawiono na sprawdzony, łatwo dający się sprzedać obraz, który wygląda, jak każdy inny. I co najwyżej dobrze prezentuje się w sypialni albo w salonie nad kominkiem.
Historia rozpoczyna się 12 czerwca 1994 roku w zamożnej dzielnicy Los Angeles, gdzie doszło do podwójnego morderstwa. Jedną z ofiar była Nicole Brown, była żona Orenthala Jamesa Simpsona - uhonorowanego gracza NFL i trzeciorzędnego aktora. Oczy policji, prokuratury, mediów i opinii publicznej skierowane zostały na byłego futbolistę. Nie tylko dowody przemawiały na jego niekorzyść. Jego zachowanie i przeszłość również budziły podejrzenia. Jednak, jak to bywa w każdej tragifarsie, nie wszystko poszło zgodnie z planem organów ścigania.
Już na samym początku rzuca się w oczy, iż główny bohater dramatu to największe rozczarowanie.
Cuba Gooding Jr. kompletnie nie przystaje do roli ani aparycją, ani manierą. Momenty w których miał wypaść przerażająco, raczej wzbudzają politowanie. Reszcie obsady trzeba oddać, że w większości zagrali całkiem nieźle. Na czele z jak zwykle świetną Sarah Paulson w roli prokurator Marcii Clark. Choć uwagę przede wszystkim przykuwa John Travolta, jako nieco przerysowany Robert Shapiro, adwokat Simpsona.
Największa zaletą pilotowego odcinka, jest klimat. Nieźle nakręcone, lekko przefiltrowane zdjęcia, znakomicie ilustrują specyfikę stolicy Kalifornii. Ówczesna moda została oddana z nienaganną starannością, a wszystko uzupełnia świetnie wykonana praca scenografów. I choć za projektem stoi Ryan Murphy ("Glee", "American Horror Story", "Scream Queens"), który słynie z zamiłowania do przestylizowań, to tak naprawdę, główne skrzypce gra tu nierozłączny duet, Scott Alexander i Larry Karaszewski - odpowiedzialni za takie produkcje, jak "Skandalista Larry Flynt", Człowiek z księżyca", czy "Ed Wood".
Na nieszczęście, przy tych wszystkich zaletach zabrakło tego czegoś, co potrafiłoby zaangażować widza.
Fabuła jest prezentowana schematycznie, a budowa wątków pobocznych nie tworzy dodatkowego napięcia, jedynie rozprasza. Dostajemy celebryckie popłuczyny tu, medialne sępy tam i wątek nierówności rasowej dla uzupełnienia obrazka. O krzcie odkrywczości nawet nie ma co marzyć.
Bawiąc się jeszcze chwilę w paralele, przyznam z lekkim zgorzknieniem, że niewiele tematów sprzedaje się równie dobrze, co zbrodnia.
Sprawa, której dotyka serial, należy do jednej z najgłośniejszych. Media w latach 90. sprzedawały ją codziennie całym Stanom Zjednoczonym, niczym świeże bułeczki. Jednak Proces stulecia - jak zwykło się go nazywać - dwie dekady później, okazuje się już nie być równie gorącym towarem. Nie dlatego, że przestał rozpalać umysły. Tylko dlatego, że handlarz się nie spisał. Pierwszy odcinek ogląda się przeciętnie, na chłodno.